Berlinale, dzień 3: Ponure oblicze świata, z odrobiną humoru w tle

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Berlinale%2C+dzie%C5%84+3%3A+Ponure+oblicze+%C5%9Bwiata%2C+z+odrobin%C4%85+humoru+w+tle-49246
W sobotę swoje premiery miały trzy świetne filmy: kryminał "In the Electric Mist", dramat sądowy "Storm" i komedia "High Life". Atmosferę popsuł nieco pokaz żenująco słabego "Ghosted".

Bohaterem "In the Electric Mist" jest Dave Robicheaux, jeden z ostatnich wielkich detektywów współczesnej literatury kryminalnej. Do życia powołał go pod koniec lat 80. amerykański pisarz James Lee Burke, którego styl oscyluje gdzieś pomiędzy pesymizmem Cormaca McCarthy'ego a cynizmem Dennisa Lehane'a. "In the Electric Mist" to ekranizacja jednej z blisko dwudziestu powieści o niezłomnym, podstarzałym detektywie, a przy tym już druga próba przeniesienia jego perypetii na ekran. Film Bertranda Taverniera nie popełnia na szczęście błędów nakręconych ponad dekadę temu "Więźniów nieba" i czerpie z Burke'a wszystko co najlepsze, dając nam tym samym jeden z ciekawszych obrazów nurtu neo-noir ostatnich lat.

Film Taverniera raczej nie podbije szerokiej publiczności - atmosfera jest tu senna, główny bohater rozmawia ze zmarłym generałem wojny secesyjnej, a intryga kryminalna snuje się na drugim planie. Mimo to "In the Electric Mist" to film intrygujący, o cierpkim posmaku, w specyficzny sposób ujmujący poetykę amerykańskiego Południa. Luizjana, która w stosunku do książki została uaktualniona o skutki Katriny, to wręcz osobny bohater filmu - widzimy ją w steranych życiem twarzach, ospałych spojrzeniach, nieistniejących gestach. W wersji Taverniera Południe pozbawione jest romantycznych bluesmanów wysiadujących na gankach swoich chatek - to siedlisko moralnego odrętwienia i kraina zapomnianych grzechów w jednym. Dopełnieniem tego posępnego świata jest sam Robicheaux - podniszczony alkoholem, prześladowany przez wspomnienia z Wietnamu cynik o zmęczonej fizjonomii Tommy'ego Lee Jonesa. Człowiek, który widział wszystko usiłuje odnaleźć zabójcę młodych kobiet. Jednak nie pościg za mordercą jest tu najważniejszy - reżyser rezygnuje ze spektakularności wątku kryminalnego na rzecz obnażenia udręczonej duszy śledczego. Jednocześnie Francuz nie porzuca sposobności odniesienia się do konwencji. Akcji towarzyszy górnolotna narracja z offu, a cynizm głównego bohatera rozlewa się pomiędzy sennymi dźwiękami nostalgii. To noir w najczystszej postaci, a zarazem obraz daleki od sprawdzonej hollywoodzkiej formuły.

Innym mocnym punktem wczorajszej odsłony konkursu okazał się być nowy film twórcy "Requiem" - dramat sądowy "Storm". Dzieło Hansa-Christiana Schmida także unika oczywistej gatunkowości i z rozprawy nie czyni rozrywkowej pożywki. "Storm" opowiada o procesie mającym miejsce w Międzynarodowym Trybunale w Hadze, miejscu uważanym za ostatnią ostoję sprawiedliwości. Sądzony jest Goran Duric - odpowiedzialny za zbrodnie wojenne dowódca jugosłowiańskiej armii. Występująca przeciw niemu prokurator zaczyna tracić sprawę, gdy kluczowy świadek okazuje się krzywoprzysięzcą. Nie kwestia winy oskarżonego zaprząta jednak uwagę reżysera - "Storm" okazuje się poruszać tematykę zbliżoną otwierającemu Berlinale "The International" - ukazanie pajęczyn międzynarodowych wpływów, zależności i prywatnych interesów rządów i organizacji, które stoją ponad prawem jednostek do sprawiedliwości. Czy zeznania nowego świadka pozwolą skazać Durica za jego zbrodnie? Schmid pozwala sobie tutaj na nieco mniej optymizmu niż Tykwer - bez pardonu pokazuje bezsilność prawa wobec rozwiązania, które będzie "najlepsze dla wszystkich". Dla wszystkich poza świadkiem oskarżenia, co zostaje dość jednoznacznie wymiarowi sprawiedliwości wytknięte: system taką jednostkę wypluwa i pozostawia samej sobie. "Storm" to kino emocjonujące i świetnie zagrane (poruszające kreacje Kerry Fox i znanej z "4 miesięcy..." Anamarii Marinki), a przy tym - można to powiedzieć już teraz - rokujące nadzieje na nagrodę festiwalu.

Kompletnym nieporozumieniem okazała się za to niemiecko-tajwańska koprodukcja Moniki Treut, która najwyraźniej cieszy się u naszych zachodnich sąsiadów sporą renomą - przywitano ją gromkimi brawami. Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że jej "Ghosted" to dzieło ze wszech miar nieudolne, zawodzące na każdej możliwej płaszczyźnie. Reżyserka nie tylko nie potrafi sprzedać swojej historii, nie potrafi jej nawet należycie opowiedzieć. Sam punkt wyjścia stanowi materiał w sam raz dla Kar-waia, ale nie Niemki. Historia tragicznej miłości dwóch kobiet rozbija się o amatorską realizację. Treut nie jest w stanie poprowadzić swoich aktorek, które kaleczą angielski drętwymi kwestiami. "Ghosted" bardziej przypomina twór nastoletniego amatora niż film, który ma swoją premierę na jednym z najbardziej prestiżowych festiwali na świecie. To obraz dramatycznie infantylny i jednocześnie żałosny w swej tandetnej metafizyce. Co prawda Treut tłumaczyła przed seansem, że jej nowe dzieło opowiada o miłości, kulturowych różnicach, jedzeniu i duchach, ale efekt końcowy godny jest tego karkołomnego zestawienia.

To uczucie niesmaku zmyła nieco wieńcząca wczorajszy dzień komedia kryminalna "High Life" niezależnego filmowca z Kanady, Gary'ego Yatesa. Obraz Yatesa to komedia "na haju", jednak w odróżnieniu od podobnych produkcji nie trzeba się zaprawiać dymkiem, by docenić jej humor. Punktem wyjścia jest pomysł na zbrodnię (nie)doskonałą - czteroosobowa szajka zatwardziałych narkomanów planuje obrobić bank. Plan jest prosty - w dniu wypłaty zgłosić w banku awarię bankomatów wypłacających nadmiar pieniędzy, a następnie obrobić je w samej placówce podając się za ekipę techniczną. Wszystko sypie się już na pierwszym zakręcie - kasjerka, która przyjmuje nadpłatę, nie informuje szefa o domniemanej awarii, zabiera nieoczekiwaną nadwyżkę gotówki i znika. Zdesperowanym bohaterom zostaje tylko jedno - dostosować swój plan do bieżącej sytuacji. Czy to może skończyć się dobrze? Yates zestawia w swoim filmie rozbrajające dialogi z dynamiką kina sensacyjnego - co owocuje tworem utrzymanym w niezobowiązującym duchu wczesnych produkcji Tarantino. Nic nadzwyczajnego, ale na sobotni wieczór jak znalazł.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones