Długo oczekiwany
"Tatarak" Andrzeja Wajdy zakończył sekcję konkursową tegorocznego Berlinale. Dla rozluźnienia pokazano także
"Różową Panterę 2".
Ciężko wyobrazić sobie
"Tatarak" bez przejmujących monologów
Krystyny Jandy. Osobista tragedia aktorki, obnażona przez nią samą na ekranie, wywindowała obraz
Wajdy gdzieś poza smętną powtarzalność jego pierwotnej treści. Zaczyna się zaskakująco: w długim, składającym się z pojedynczego ujęcia monologu Janda opowiada o własnych traumatycznych przeżyciach sprzed roku: śmierci męża, operatora
Edwarda Kłosińskiego i okolicznościach jej towarzyszących. Skąpana w chłodnym kadrze aktorka jest w swym wyznaniu autentyczna i przejmująca, ale jak wyglądałby film bez tego zaskakującego elementu? Właściwa oś
"Tataraku" to w wykonaniu Wajdy drętwa i oklepana ramotka, z której reżyser nie jest w stanie wycisnąć soku życia. Opowieść oscyluje wokół losów kobiety w średnim wieku, nieświadomej własnej śmiertelnej choroby. Pewnego dnia poznaje Bogusia, młodego chłopaka, który swoją rozbrajającą nieporadnością i młodzieńczą energią pozwala jej na nowo odkryć uroki codzienności. Wajda konstruuje tę fabułę z nieprzekonujących dialogów i nieczytelnych (zwłaszcza dla zachodniego widza) odniesień do powstania warszawskiego, co w rezultacie daje kino skostniałe, pozostające dobre dwie dekady za osiągnięciami współczesnych filmowców. I kto wie z jakim przyjęciem spotkałby się
"Tatarak", gdyby nie ingerencja
Jandy - to ona zwróciła się do reżysera z własnymi zapiskami, którymi publicznie chciała się podzielić.
Wydaje się, że w ten sposób
Janda uratowała film przed sromotną klęską. Jej monologi, przerywające fabułę trzy razy, dają reżyserowi sposobność do ujęcia pierwotnej treści w pewien nawias. Pojawia się motyw filmu w filmie, widzimy jak reżyser ze swoimi aktorami przygotowuje się do kręcenia sceny, a później oglądamy incydent, gdy Janda przejęta sceną śmierci Bogusia ucieka z planu. Osobiste, pełne bólu i szczerości wyznania aktorki rzutują na całą treść i każą spoglądać na nią przez inny pryzmat. Wajda mówi, że jego film opowiada
"o miłości przychodzącej za późno i śmierci przychodzącej za wcześnie". Być może tak, ale tę górnolotną ideę buduje na przedwczorajszej poetyce kina słowiańskiego: wielbieniu prostoty życia, gloryfikowaniu prowincji, miłowaniu natury. I już nie chodzi nawet o wspomniane elementy, w których na dobrą sprawę ma nic złego. To przestarzałe podejście do tych zagadnień jest problemem. Film jest przez to równie atrakcyjny, co szkolna lektura dla gimnazjalisty. Nie pomagają dialogi: często smętne, nieatrakcyjne. To ramotka, stanowiąca na tle współczesnego kina dowód na to, że nasi dawni mistrzowie tkwią jeszcze w późnych latach siedemdziesiątych. I choć wplecenie w treść
"Tataraku" słów Krystyny Jandy to pewne zaskoczenie, całość stanowi jedynie swego rodzaju ciekawostkę. Ale brawa dla Jandy, która - gdyby nie fakt, że jej tekst oscyluje wokół prywatnego nieszczęścia - mogłaby swym monologiem wzbudzać zachwyty na deskach teatrów.
Żadnego, najmniejszego nawet, zaskoczenia nie ma w przypadku
"Różowej Pantery 2". To film dość wiernie podejmujący humor poprzednika i jako taki, oferuje przede wszystkim mało wyrafinowane gagi sytuacyjne. Zdumiewa tylko
Steve Martin, nieubłagany w swym dążeniu do zniszczenia kultowej postaci Inspektora Jacquesa Clouseau, którego niegdyś brawurowo grał
Peter Sellers. Martin opiera swą postać na absurdalnym akcencie... i tyle. Jego Clouseau nie ma nieodpartego uroku Sellersa, to po prostu imbecyl jakich wielu chodzi po ekranach amerykańskich komedii. Sytuacji nie polepsza mętny scenariusz, pozbawiony ciekawej intrygi. A właściwie pozbawiony jakiejkolwiek intrygi, bo treść filmu składa się z oklepanych żartów połączonych cieniutkim fabularnym łańcuszkiem. Tym razem tytułowy diament zostaje skradziony przez tajemniczego złodzieja o pseudonimie Tornado, a do jego wytropienia zostaje powołana międzynarodowa grupa sławnych detektywów. I choć wystarczy zapytać 13-latka o tożsamość złodzieja, to pod postacią detektywistycznego dream teamu pojawia się jedyna szansa dla filmu, który obsadzono takimi znakomitościami, że już samo to stanowi pewną atrkację. W postać włoskiego śledczego brawurowo wciela się
Andy Garcia, brytyjskiego detektywa gra, nieschodzący poniżej pewnego poziomu,
Alfred Molina, a Indie oddelegowały do śledztwa seksowną Aishwaryę Rai, która przejęła rolę filmowej maskotki po Beyoncé. Zmiana nastąpiła także na stanowisku dowódcy Clouseau - Dreyfusa.
Kevina Kline'a zastąpił
John Cleese. A jeśli dodać, że przez ekran przewija się także
Jean Reno, a w mniejszych epizodach
Jeremy Irons i
Lily Tomlin, rodzi się pytanie - czym na Boga kierowali się ci znakomici aktorzy przy akceptacji ról w tak fatalnym filmie? O tym zapewne zechce przekonać się wielu widzów, generując przy okazji zyski dające zielone światło części trzeciej.