Środa na festiwalu Plus Camerimage była dniem studentów. Przyjechali oni do Łodzi ze swoimi szkolnymi filmami i poddali się ocenie jury po przewodnictwem Brada Silberlinga, autora m.in. "Miasta aniołów". W konkursie o nagrodę główną wystartowało ponad 30 krótkometrażówek, które reprezentowały różne style, wrażliwości i gatunki. Nie sposób opisać w jednej zbiorczej relacji wszystkich pokazanych filmów. Powiem zatem tylko tyle, że różnorodność i bogactwo filmowych produkcji była przeogromna, jednak prawdziwie oryginalnych pomysłów nie było aż tak wiele. Czasami dość łatwo można było rozpoznać, czy twórcy mają zadatki na kinową karierę, czy też czeka ich los anonimowych wyrobników. Kilka etiud zaskoczyło dojrzałością realizacji i wyczuciem oczekiwań widowni. Należą do nich m.in. "Eine kleine Anekdote" czy "Roads" zrealizowane konsekwentnie i z młodzieńczą ikrą. Na drugim kontinuum znajdowały się taki produkcje jak "Blanche Maguire" – przekombinowane, realizowane z zadęciem artystycznym, z którego wychodzi jednak stylistyka produkcji kierowanych bezpośrednio na DVD. Patrząc na wszystkie etiudy razem, zauważyć można jeden wspólny problem: proporcje. Młodzi twórcy z trudem radzili sobie z zachowaniem równowagi pomiędzy tym, co konieczne jest dla opowiadanej historii, a tym, co chcieliby w swoim filmie umieścić. W zdecydowanej większości wybierali tę drugą opcję, decydując się na niepotrzebne rozbudowywanie fabuł o kolejne elementy. Zaburzało to tempo opowieści, sprowadzało narracje na boczne (czasem wręcz ślepe) tory. Zapewne taka jest młodzież i z czasem, z kolejnymi obrazami nabiorą doświadczenia. Przynajmniej mam taką nadzieję, choć sądząc po pokazach filmów pełnoprawnych twórców, czasem w to wątpię. Drugim przewodnim tematem piątego dnia festiwalu był Viggo Mortensen, który uhonorowany został na Plus Camerimage nagrodą specjalną dla aktora o niezwykłej wrażliwości wizualnej. Dzięki temu uczestnicy imprezy mogli wczoraj posłuchać, jak gwiazda światowego formatu męczy się z językiem polskim oraz zobaczyć dwa najnowsze obrazy z jego udziałem. Pierwszym był western w reżyserii Eda Harrisa "Appaloosa". Gatunek zdawałoby się wymarły od kilku lat powraca do łask. Jednak jak na razie nie odzyskał jeszcze pełnej chwały, jaką cieszył się przez całe dziesięciolecia. W przeciwieństwie do musicalu, który przypomina młodą dzierlatkę podskakującą na widok przystojnego mężczyzny, western jest niczym gruźlik wracający z sanatorium. Niby jest nieźle, niby się trzyma, ale jednak życia w nim niewiele, za to dużo wspomnień o dawnej świetności. I taka jest też niestety "Appaloosa". Harris i spółka postanowili zrealizować western klasyczny i na pierwszy rzut oka wszystko jest w nim dokładnie takie samo jako w obrazach realizowanych 50 lat temu. Cudowne pejzaże, ta sama plejada postaci, standardowy zestaw problemów, miłość, przyjaźń, pojedynki – wszystko odtworzone z pieczołowitością i profesjonalizmem. I w tym tkwi problem. "Appaloosa" nie sprawia wrażenia autonomicznego obrazu, a raczej dzieła konserwatorów zabytków. Nie sądzę, by akurat tędy prowadziła droga, którą powinien podążać western. Na tle innych podobnych produkcji, jak choćby "Propozycja" a może przede wszystkim niedoceniane "Bezprawie", "Appaloosa" wypada dość blado. Powyższa krytyka nie znaczy wcale, że film pozbawiony jest wartości. Wręcz przeciwnie, dzięki dużej dawce ciepłego humoru i cudownym plenerom pięknie sfilmowanym przez Deana Semlera "Appaloosa" jest obrazem przyjemnym dla oka. Jest też świetnie pomyślana postać Annie, kobiety fatalnej, która ukazana została tutaj jako suka zawsze podążająca za samcem alfa. Do tego dochodzi Jeremy Irons w stroju kowboja – już za samo to twórcom należą się wielkie brawa. O ile "Appaloosa" powinna bez problemu znaleźć spore grono fanów, o tyle z drugim filmem z Mortensena sprawa jest już bardziej kłopotliwa. "Good" będący adaptacją sztuki teatralnej, wyreżyserowany przez Vicente Amorima, nie wyszedł swoim twórcom. Alegoryczna historia z czasów hitlerowskich Niemiec grzęźnie na scenariuszowych płyciznach i błędnych decyzjach reżysera. Zamiast żywego obrazu ludzkich dramatów i moralnych dylematów, zostało wysuszone teatralne truchło pełne zbędnych ozdobników, przez które nie potrafią przebić się zwyczajne ludzkie emocje. "Good" to historia pewnego tolerancyjnego niemieckiego profesora, który w sposób niezauważalny staje się ideologiem zbrodni i narzędziem masowego mordu. Przez lata bronił się przed wstąpieniem do NSDAP, ignorował nazistów i podtrzymywał relacje ze swoim przyjacielem, nawróconym Żydem. Prawie niezauważalnie, stawiając drobne kroczki, idąc na pozornie pozbawione konsekwencji kompromisy, coraz bardziej przesuwa się ku samemu źródłu totalitarnej władzy. Nowa żona, nowy dom, nowe obowiązki, wszystko to dzieje się jakby obok bohatera, a kiedy w końcu przyjrzy się bliżej miejscu, do którego dotarł, uderzy go ogrom zła, na jakie przez lata pozostawał ślepy. Niestety "Good" nie jest wiarygodnym portretem jednostki uwięzionej w szponach systemu. Nadmierna ilość alegorii i przenośni (omamy słuchowe, chora matka, szalona żona) tworzą dystans między bohaterami a widownią. Ostateczna konfrontacja bohatera z jego nową żoną i wizyta w obozie koncentracyjnym miały być kulminacyjnymi momentami opowieści. Wypadają jednak blado, przez co otwarte zakończenie nie satysfakcjonuje. "Good" może nie jest tak złe jak filmowa wersja "Bent", ale podobnie jak pokazana na otwarcie "Wątpliwość" wyraźnie pokazuje jak wielka przepaść dzieli sztukę teatralną od obrazu filmowego. Ci, którym wydaje się ona ledwie szczeliną, popełniają niewybaczalny błąd, którego rezultatem są połowicznie udane filmy w rodzaju "Good". Spośród wszystkich do tej pory pokazanych na festiwalu obrazów dotyczących epoki nazizmu, "Chłopiec w pasiastej piżamie" wypada najlepiej. Viggo Mortensen nie był jedyną osobą uhonorowaną w środę na festiwalu w Łodzi. Niestety laureat Nagrody za Wkład w Rozwój Sztuki Operatorskiej nie mógł jej odebrać osobiście – zmarł bowiem w tym roku. Mowa oczywiście o prawdziwym polskim mistrzu kamery Edwardzie Kłosińskim, z którego pomocą powstały wszystkie najważniejsze obrazy naszej kinematografii w ciągu ostatnich 30 lat: "Iluminacja", "Ziemia obiecana", "Barwy ochronne", "Człowiek z marmuru" czy "Trzy kolory. Biały". Nagrodę w jego imieniu odebrała Krystyna Janda, zaś wręczyli ją Andrzej Wajda i Janusz Zaorski, którzy przy okazji podzielili się kilkoma swoimi wspomnieniami o zmarłym przyjacielu i współtwórcy wielu ich dzieł. Podczas festiwalu Plus Camerimage odbywa się mini-przegląd twórczości Kłosińskiego. Warto się z nią zapoznać, jeśli jeszcze nie mieliście ku temu okazji. A tymczasem czwartek w Teatrze Wielkim, głównym miejscu festiwalowym, upłynie pod znakiem muzułmanów i terrorystów. W konkursie głównym zobaczymy m.in. "Der Baader Meinhof Komplex" wywołujący poruszenie wśród osób o jasno określonych światopoglądach.