W kioskach w całej Polsce pojawił się kwietniowy numer Waszego ulubionego magazynu "Film". Tymczasem w
czytelni miesięcznika na Filmwebie jak zawsze prezentujemy najciekawsze teksty z bieżącego wydania. Zaczynamy od wywiadu z reżyserem
Darrenem Aronofskym, którego
"Zapaśnik" w zeszły piątek zadebiutował w polskich kinach. Miłej lektury!
Wspólną cechą moich filmów jest moja niezmienna fascynacja ludzkimi uzależnieniami. Z obsesji rodzi się i geniusz, i szaleństwo. To mnie kręci – mówi "Filmowi" znakomity reżyser, którego
"Zapaśnik" z wielką rolą
Mickeya Rourke jest już od 20 marca na polskich ekranach.
Mariola Wiktor: Ty i wrestling. Nie podejrzewałam cię o takie zainteresowania… Darren Aronofsky: (śmiech) Nigdy nie byłem i nie jestem fanem wrestlingu! Choć zdarzyło mi się raz w dzieciństwie pójść na taki pokaz do Madison Square Garden z moim tatą. Pamiętam, że zachrypliśmy od głośnych okrzyków dopingu. To było wtedy, gdy Tony Atlas podniósł do góry
Hulka Hogana, obrócił się z nim powoli i cisnął go z całej siły na linki oplatające ring. Ta scena zapadła mi w pamięć. To było na początku lat 80., jeszcze na długo przed erą hulkmanii. Potem, w latach 90., to był fenomen, niezwykle popularna w Ameryce masowa rozrywka. Coś jakby przeniesienie antycznych walk gladiatorów w czasy współczesne. Mimo to kino jakoś nie dostrzegało we wrestlingu poważnego tematu na film. Owszem, nie brakowało filmów o boksie i jego legendach, ale nie o wrestlingu. I to mnie zastanowiło. Kiedy w 1993 roku kończyłem szkołę filmową, zapisałem sobie dziesięć tematów, które zainteresowały mnie i uznałem, że warto byłoby je zekranizować. Jeden z nich nosił tytuł
"Zapaśnik". Kiedy po latach pojechałem na arenę na dokumentację, zobaczyłem mocno sfatygowane legendy, na które niegdyś sprzedawano po 50 tysięcy biletów. Dziś to już wraki, które narażają swoje zdrowie oraz życie za 200-300 dolarów za występ. Nie mają pensji, ubezpieczeń, związków zawodowych. Uznałem, że to fascynujący temat.
MW: Zaskoczyłeś nie po raz pierwszy, zresztą nie tylko wyborem tematu, ale i formą, która nie ma nic wspólnego ani ze "Źródłem", ani z "Requiem dla snu", ani z "Pi". DA: Tak. Faktycznie trudno jest porównywać te filmy ze sobą, biorąc pod uwagę ich stronę wizualną, gatunki, środki ekspresji. Zarówno
"Pi", jak i
"Requiem dla snu" potraktowałem jako ćwiczenia w filmowaniu subiektywnym. Używając rozmaitych technik montażu, kadrowania, filtrów, zestawień szokujących obrazów, usiłowałem fizycznie pokazać na ekranie stany emocjonalne, to, co dzieje się w głowach moich bohaterów, a więc sprowadzić wszystko do bardzo osobistego, subiektywnego postrzegania rzeczywistości, fantazjowania na jej temat. Język kina świetnie się do tego nadaje. Inna sprawa, że musiałem tak kombinować także z powodu niewielkiego budżetu.
"Źródło" wprowadza w kompletnie inny świat. To melodramat fantastyczny, którego akcja rozgrywa się w różnych planach czasowych. Uznałem, że to wymaga totalnej zmiany stylu. Z kolei
"Zapaśnik" to chwilami czysty dokument. Jednak wspólną cechą tych wszystkich tak różnych filmów jest moja wciąż niezmienna fascynacja ludzkimi uzależnieniami. Z obsesji rodzi się i geniusz, i szaleństwo. To mnie kręci. W
"Pi" mamy bohatera, który desperacko próbuje odnaleźć wzór matematyczny, w
"Requiem dla snu" chciałem pokazać, że nałogiem może stać się wszystko: narkotyki, odchudzanie się, operacje plastyczne, alkohol, a nawet "American dream". W
"Źródle" bohater uzależnia się od swoich marzeń o nieśmiertelności, a w
"Zapaśniku" mamy obsesję na punkcie wrestlingu, w którym leje się krew, a zawodnicy naprawdę masakrują swoje ciała, bo to "dobra" rozrywka, a oni czują się powołani do jej dostarczania.
MW: Czy nie jest tak, że po wyczerpującej, pełnej rozmachu, ale i stresującej produkcji, jaką okazało się "Źródło", dla odmiany zapragnąłeś filmu skromnego, w którym miałbyś o wiele więcej wolności? DA: To nie tak! Do każdego filmu, bez względu na to czy ma duży, czy mały budżet, dobre lub gorsze przyjęcie, jest trudny i niesie nowe wyzwania, podchodzę z tą samą pasją. Realizując tak różne filmy, nieustannie się rozwijam, uczę się nowych rzeczy, zachowuję elastyczność, gotowość do zmian, otwartość. Lubię zmieniać ekipy, tematy, stylistyki, krąg widzów. Sam stawiam sobie wyzwania i to jest bardzo podniecające. Gdybym całe życie miał kręcić tylko takie filmy jak
"Requiem dla snu", to dałbym sobie spokój. Próbowanie nowych rzeczy daje mi wiele radości, choć trudniej wtedy o zdobycie budżetu. Producenci, widzowie i krytycy lubią, niestety, reżyserów z etykietami. Kiedy mówiłem, że chcę zrobić film o wrestlingu i zaangażować
Mickeya Rourke, to wszyscy pukali się w czoło. Poza tym, po
"Źródle", gdzie aktorzy byli jednym z wielu elementów wielkiego widowiska i cały czas musieli bardzo kontrolować swoją grę, zamarzył mi się film aktorski, kameralny, pełen zbliżeń na twarze bohaterów. Bez odwracania uwagi trickami i efektami specjalnymi.
MW: Czy Mickey Rourke to był od początku twój jedyny wybór? DA: Kiedy po raz pierwszy zaświtała mi taka myśl, by zrobić film o wrestlingu, wtedy, gdy kończyłem szkołę, nie miałem nikogo konkretnego na uwadze. Zresztą to był czas, kiedy Mickey zniknął z ekranów kin, by poświęcić się boksowi. Dopiero po latach, gdy skończyłem
"Źródło", uznałem, że rola Rama jest stworzona dla niego. Trochę naiwnie myślałem, że skoro uprawiał boks, to świetnie da sobie radę we wrestlingu. Tymczasem okazało się, że on tego nie znosi. Tutaj nie ma walki i tych wszystkich reguł, jak w boksie. Jest za to teatr, choreografia, liczy się efekt, show. Im bardziej brutalnie, tym lepiej. Mickey, chociaż pochodzi z rodziny o tradycjach kulturystycznych (jego ojciec był atletą) i całe życie dużo ćwiczył na siłowni, nie miał takiej masy ciała, jakiej wymaga wrestling. Musiał przybrać na wadze kilkanaście kilogramów, zwiększyć masę mięśniową. Ćwiczył przez pół roku dwa razy dziennie. W jego wieku i stanie to był naprawdę ogromny wysiłek. A mimo to nikt nie chciał sfinansować filmu z
Rourke.
MW: Dlaczego? DA: W przeszłości Mickey był postrachem chyba wszystkich reżyserów i ekip. Wszczynał burdy na planie, bił ludzi, pojawiał się razem ze swoimi nieznośnymi pieskami, często przychodził naćpany albo pijany. Bywało, że nie pojawiał się w ogóle albo znikał w najmniej stosownym momencie, narażając ekipę i producentów na straty. Ja jednak wiedziałem, że jest w takim momencie swojego życia, że tym razem, po 12 latach terapii, nie nawali. Bo to jego wielka szansa powrotu do zawodu, która prawdopodobnie się nie powtórzy. Już wcześniej w
"Sin City" zaryzykował
Robert Rodriguez i Mickey spisał się znakomicie, ale nawet to nie był argument dla studiów filmowych. W desperacji myślałem nawet o zaangażowaniu
Nicolasa Cage’a. Na niego producenci zgodziliby się chętnie, ale sam
Cage, który prywatnie przyjaźni się z Mickeyem, wspaniałomyślnie zrezygnował. Tak jak ja czuł, że to może być rola życia dla Mickeya. Ostatecznie udało nam się zebrać na film jedynie sześć milionów dolarów. Dla porównania:
"Źródło" w ostatecznej, okrojonej wersji kosztowało ponad 30 milionów. Powiedziałem wtedy Mickey’emu, że zagra tę rolę, ale za darmo. I jeśli zrobi wszystko to, co mu powiem, to jego wysiłek zostanie zauważony. Nie obiecywałem mu Oscara, ale czułem, że on na tym filmie może wypłynąć w wielkim stylu. Chwilę milczał, a potem powiedział: "Ok. Wchodzę w to".
MW: Mam uwierzyć, że stał się potulny jak baranek? DA: Po tym, jak wiele dał z siebie na siłowni, wiedział, że nie może tego rozwalić. Naprawdę do końca potrafił się zdyscyplinować. Jeśli miałem z nim problem, to dotyczył dość prozaicznej sprawy. Otóż Mickey upierał się jak osioł, bym w zdjęciach poza ringiem pozwalał mu nosić ciemne okulary słoneczne. W końcu wytłumaczyłem mu, że ludzie przychodzą do kina, płacą pieniądze po to, by zobaczyć jego oczy, twarz, jak reaguje. Ten szczegół dość dobrze oddaje pewien ważny rys jego osobowości. Prywatnie to jest facet, który ze względu na swoją posturę i bokserską przeszłość wywołuje skojarzenia z silnym, twardym macho. Tymczasem w środku Mickey jest szalenie kruchy, emocjonalny, delikatny. Za ciemnymi okularami po prostu czuje się bezpieczniej.
MW: Jesteś jednym z najoryginalniejszych reżyserów, twoje filmy obsypywane są nagrodami, a jednak ciągle masz, jak sam mówisz, problemy z ich finansowaniem. Może jednak w tym szaleństwie jest metoda? DA: (śmiech) Dokładnie. Ograniczenia finansowe wyzwalają pomysłowość. Kiedy okazało się, że budżet
"Źródła" będzie o połowę mniejszy, niż początkowo planowaliśmy, kosztowne efekty komputerowe zastąpiliśmy fotografiami reakcji chemicznych. Oczywiście, odpowiednio "podretuszowanych". Wyszło to filmowi o tyle na dobre, że nawet gdybyśmy mogli skorzystać z obrazów generowanych komputerowo, to widz odniósłby wrażenie, że ogląda świat zbyt perfekcyjny, a więc sztuczny. A tego nie chciałem. W przypadku
"Zapaśnika" nie mogłem sobie pozwolić na wynajęcie wielkiej hali, w której odbywały się pokazy. Dlatego po prostu robiliśmy zdjęcia podczas walk z udziałem najprawdziwszych mistrzów i ich fanów. To samo z supermarketem, do którego trafił Ram, by zarobić na życie. Nie stać nas było na wynajęcie obiektu i zaangażowanie statystów. Tak więc Mickey rzeczywiście kroi, waży i sprzedaje mięso przypadkowym klientom. Zdaje się, że mocno naraziliśmy się menadżerowi supermarketu, kiedy zauważył, że Mickey wyciera nos w rękawiczki, w których podaje mięso, ale to był cały Mickey, a właściwie Ram, kompletnie niedopasowany do roli sprzedawcy. W ten sposób film zyskał walor autentyzmu, nabrał cech niemal dokumentalnej rejestracji.
MW: Aż się boję zapytać, czym nas teraz zaskoczysz? DA: Znów pracuję nad kilkoma projektami jednocześnie, ale coraz bardziej ekscytuje mnie myśl o realizacji filmu o Arce Noego. Czy znasz bardziej sławny statek niż Titanic? To właśnie biblijna Arka. Coraz częściej mówi się ostatnio o kryzysie nie tylko finansowym, ale i ekologicznym, duchowym oraz o zbliżającym się końcu świata.
MW: To uważaj, bo może nie zdążysz zabrać się za i na tę Arkę, zwłaszcza że, o ile wiem, najpierw powstanie komiks. DA: W przypadku
"Źródła" też najpierw był komiks, a dopiero potem film. Ja interesuję się przypadkiem Noego już od dawna. Jako młody chłopak wygrałem nawet konkurs na wiersz o końcu świata, tak jak to widział Noe. Można powiedzieć, że był pierwszym ekologiem. Uprawiał winorośl, hodował zwierzęta. Ten temat wydaje mi się na czasie ze względu na analogie choćby do ekologicznej apokalipsy, czyli skutków efektu cieplarnianego, który zagraża naszej biednej Ziemi. Na pewno nie będzie to film konwencjonalny. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy reżyserzy, którzy brali dotychczas na warsztat tę biblijną przypowieść, pokazywali ją w konwencji komediowej. To według mnie dość mroczna historia, chociaż nie zamierzam robić horroru. Jeśli już, to raczej kino fantastyczne, coś w rodzaju
"Władcy Pierścieni".
Rozmawiała: Mariola Wiktor, Wenecja