Każdy seans festiwalu Sundance 2010 poprzedza entuzjastyczny trailer proklamujący nadejście nowej ery. "Oto kolejna batalia przeciwko dominacji przyzwyczajeń". "Stajemy do walki o nowe wspaniałe idee". Nie dajmy się jednak zwieźć nawiązaniom do futurystycznej frazeologii ani stylowi rodem z
"Matriksa" (napisy zbudowane są ze "spływających" pikseli). Hasła te są raczej pobożnym życzeniem nowego dyrektora festiwalu, który najwyraźniej chciałby widzieć w swojej osobie autora rewolucji w kinie. Niestety, to, co oglądają widzowie chwilę potem, nie potwierdza jego entuzjazmu, ani nie świadczy o drastycznych zmianach, których widzowie festiwalu mieliby być świadkami.
Tym bardziej, że przed niektórymi seansami pojawia się dodatkowo druga reklama, tym razem Instytutu Sundance, fundacji założonej przez
Roberta Redforda w 1981 roku, by wspierać nowe filmowe talenty. Hasłem przewodnim reklamy jest zadanie, jakie stawia sobie ta organizacja: "Development of the art of storytelling", czyli opowiadanie historii, a więc raczej tradycyjne pojmowanie filmu. Większość filmów festiwalu właśnie do tej funkcji narracyjnej się ogranicza.
Nadzieją miał być otwierający festiwal
"Howl", eksperymentujący z formą (animacje ilustrujące metaforyczne treści poematu "Skowyt" Allena Ginsberga oraz połączenie czarno-białych inscenizacji z epoki z kolorowym nagraniem późniejszego wywiadu z poetą). Takie urozmaicenie estetyczne nie pozbawiło filmu patosu, który w biografii jest szczególnie zabójczy. Para reżyserska,
Rob Epstein i
Jeffrey Friedman, nie oddaliła się od bohatera na tyle, żeby uzyskać stosowny dystans i ukazać poetę jako człowieka z krwi i kości, z którym widzowi łatwiej byłoby się identyfikować. Tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę przełomowy charakter poezji Ginsberga, która szokowała bezpośredniością, bez zbędnych ozdobników. Bohater filmu
Friedmana i
Epsteina kompletnie nie przypomina więc hipisowskiego, charyzmatycznego guru, który odwiedził Polskę w latach 80. Film ukazuje Ginsberga jako słodkiego homoseksualistę, który jako pierwszy publicznie i bezpruderyjnie opowiadał o swoich przeżyciach erotycznych.
Nieco lepiej wypadła brytyjska artystka i fotografka
Sam Taylor-Wood i jej opowieść o początkach kariery
Johna Lennona. Właściwie
"Nowhere Boy" to typowa historyjka o dojrzewaniu na przedmieściach Liverpoolu w latach 50., ale odtworzenie klimatu tamtych czasów udało się świetnie. O ile jednak zastanawia obsadzenie w roli
Lennona czarującego poniekąd i bardzo sprawnego bruneta (
Aaron Johnson), o tyle grający
Paula McCartneya Thomas Sangster ma przed sobą wspaniałą karierę. Być może nawet "ukradł"
Johnsonowi film, tak jak przed laty
McCartney Lennonowi zespół, bo to jego postać zapada w pamięć.
Zresztą,
celebrities pojawiają się na festiwalu nie tylko na koktajlach i bankietach. Wiadomo, nie ma sławnych ludzi bez wydarzeń budujących ich popularność, ani popularnych wydarzeń bez celebrytów. Zwrócił na to uwagę niejaki
Adrian Grenier, bohater i aktor serialu o gwiazdach
"Ekipa", gdy pewnego dnia spostrzegł wśród otaczających go paparazzich trzynastolatka. Postanowił odwrócić obiektyw i na przykładzie Austina, najmłodszego paparazzo na świecie, zastanowić się nad procesami, które mają wpływ na budowanie statusu gwiazdy i rozkwit sławy.
"Teenage Paparazzo" to niemal reality show. Jego nastoletni bohater szybko staje się gwiazdą i wtedy to on musi się bronić przed kamerami. Świat dowiaduje się, że jest on najmłodszym paparazzo, i fotograf wpada w pułapkę własnego narcyzmu. W rezultacie jednak wszyscy zyskują, a najbardziej reżyser, którego sława po tym filmie wzrosła niepomiernie, choćby dzięki temu, że zaprzyjaźnił się z
Paris Hilton, która przyjechała do Park City i pozowała z nim do zdjęć.
Podobne wnioski – dość cyniczne i gorzkie – można wyciągnąć po obejrzeniu niespodzianki sekcji Spotlight, czyli
"Exit Through the Gift Shop". Podobnie skonstruowany jak
"Teenage Paparazzo" film ukazuje i uosabia zarazem węża zjadającego własny ogon, system promocji sztuki, który powoduje, że można wypromować wszystko, a cenione jest to, co popularne, nie to, co faktycznie oryginalne. Film jest reklamowany jako Banksy film, film autorstwa super słynnego twórcy sztuki ulicznej, choć został zaplanowany przez pewnego zapalonego filmowca-amatora z Los Angeles. Życie pisze jednak niezwykłe scenariusze i to "reżyser okazał się ciekawszy od swojego bohatera", jak w filmie mówi Banksy, i to on został bohaterem, a w między czasie słynnym artystą.
O niebezpieczeństwach sławy opowiada też
"Sympathy for Delicious" Marka Ruffalo, film oczekiwany ze względu na dotychczasową karierę reżysera jako aktora, ale niestety zawiódł scenariusz. Niegdyś popularny DJ, Delicious D, dziś bezdomny i niepełnosprawny, szuka pocieszenia w religii. Choć sam nie zostaje uleczony, otrzymuje łaskę uzdrawiania. Wykorzystywany przez pastora dla pomnażania wpływów parafii, podpisuje lukratywny kontrakt z zespołem punkrockowym na wspólne występy, które przyciągają żądne sensacji tłumy. Dalsza historia – kary i odkupienia – jest jeszcze bardziej nieprawdopodobna.
Lepiej poradził sobie inny aktor w nowej roli reżysera,
Philip Seymour Hoffman, ekranizując sztukę broadwayowską
"Jack Goes Boating". Stworzył nie tylko ciekawą kreację zdziwaczałego starego kawalera, ale i przekonująco opowiedział o budowaniu relacji między nowojorczykami po przejściach. Zdecydowanie można nazwać to udanym "storytelling", ale na pewno nie rewolucją.
Podobnie można scharakteryzować inny typowo nowojorski film festiwalu. Scenariusz
"Please Give" mógłby wyjść spod pióra
Woody'ego Allena. Autorką jest jednak kobieta,
Nicole Holofcener, stąd historia – właściwie kilka dni z życia pewnej Amerykanki w sile wieku i kobiet w jej otoczeniu – nie zawiera zjadliwego humoru i dywagacji psychoanalitycznych charakterystycznych choćby dla
"Hannah i jej siostry". Pełna zawiłości międzyludzkich historia została opowiedziana bezpośrednio, bez zbędnych ozdobników, z wielką sympatią dla bohaterów. Mam nadzieję, że film trafi do polskich kin, bo warto zobaczyć go choćby dla
Rebeki Hall znanej z
"Vicky Cristiny Barcelony" (kolejne allenowskie nawiązanie), która tu stworzyła rolę pogodnej, uroczej sąsiadki. Jednak to także nie jest wydarzenie, które zrewolucjonizuje kinematografię.
Do końca festiwalu pozostało jeszcze kilka dni. Nie sądzę, aby zdarzyły się w tym czasie jakieś niespodzianki. Być może sekcja Next (produkcje niskobudżetowe) albo New Frontier (oczko w głowie dyrektora, prezentująca filmy eksperymentalne i artystyczne) jeszcze czymś zaskoczy. Wszyscy będą rozczarowani, jeśli okaże się, że znów nie będzie rewolucji.