Za nami kolejny dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Wtorek upłynął pod znakiem skandalu związanego z wycofaniem z repertuaru imprezy dokumentu
"Witajcie w życiu" odsłaniającego mechanizmy działalności korporacji Amway. Na kilka godzin przed wczorajszym seansem dyrektor WFF Stefan Laudyn opublikował specjalny komunikat. Oto jego fragment
:
Po pojawieniu się w mediach informacji o naszym zamiarze wyświetlenia filmu “Witajcie w życiu” podczas 25 Warszawskiego Festiwalu Filmowego, osoby, które wcześniej wytoczyły liczne procesy twórcom filmu i producentowi, rozesłały listy, w których informują, że wyświetlenie filmu będzie łamaniem prawa. Adresatami listów byli m.in. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Prezydent Warszawy, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Polsce, TVP SA i sponsorzy WFF. Ludzie, którzy w tym filmie wystąpili chwytają się od 12 lat wszelkich sposobów, żeby nie dopuścić do pokazania “Witajcie w życiu”. Wieczorem szef jury konkursu międzynarodowego,
Jan A.P. Kaczmarek, spotkał się z dziennikarzami w holu Multikina Złote Tarasy. Laureat Oscara stwierdził, iż pierwszy raz spotyka się z podobną sytuacją:
Dziwi mnie to, tym bardziej że od 20 lat mieszkam w USA, gdzie wolność słowa jest świętością. Kompozytor dodał, że film można znaleźć na YouTubie:
Pozostaje nam odesłać wszystkich do tego serwisu, by pokazali telewizji, że cenzura nie ma sensu. Poniżej wrażenia z filmów, które wczoraj obejrzała nasza redakcja.
Zdusić w sobie geja Tytułowy przystojny Harry lata młodości ma już dawno za sobą, ale wciąż powraca w myślach do wydarzeń sprzed 30 lat, kiedy służył w armii i wraz z innymi marines dokonał linczu na koledze, który zdradził się ze swoimi homoseksualnymi preferencjami. Żeby było jasne, Harry nie uważa się za homofoba, choć nie potrafi wytłumaczyć sobie tamtego wybuchu agresji ze strony swojej i całej grupy. Umierającego Toma Kelly’ego (w tej roli
Steve Buscemi) również dręczą wyrzuty sumienia, dlatego prosi naszego bohatera, by po latach odnalazł niesłusznie skrzywdzoną ofiarę. Kelly niestety już nie będzie świadkiem tych poszukiwań (co jest stratą przede wszystkim dla widzów, ponieważ ta postać, najciekawsza z całej obsady, znika z ekranu po kilkunastu minutach trwania filmu i już nigdy nań nie wraca). Za to dla Harry’ego prośba kolegi z wojska staje się pretekstem do rozmów z pozostałymi uczestnikami zdarzenia i szukania głębiej przyczyn swojego skandalicznego zachowania.
Historia niewątpliwie miała spory filmowo-literacki potencjał – w odpowiednich rękach mógł z niej wyjść kawałek dobrego kina. Ale ręce Betce Gordon najwidoczniej nie były tymi odpowiednimi. Zbędnie zamartwia się przystojny Harry i dzieli z nami gorzkimi uwagami o swoim zmarnowanym życiu. Emerytowani marines z głównym bohaterem łącznie są tu potwornie jednolici i trudno się przejąć ich losami. W ogóle pod względem realizacji film wypada przeciętnie: przychylnie można by ten styl wizualny nazwać "typowe niezależne kino amerykańskie", ale ja bym skłaniała się raczej ku "styl niechlujny". Jakby tego było mało, na Festiwalu film został pokazany z kopii DVD… (MG)
Antysemityzm wiecznie żywy? Wszyscy nienawidzą Żydów. Z każdym dniem jest coraz gorzej, poziom antysemityzmu na świecie rośnie. Żyd jest łatwą ofiarą. Kto krytykuje politykę Izraela, ten jest ukrytym antysemitą. Antysemityzm i antysyjonizm to jedno i to samo. Oto przesłanie, jakie próbuje wpoić konserwatywny ruch żydowski na całym świecie. Czy jest to jednak prawda? Tak brzmi pytanie, jakie postawił sobie
Yoav Shamir, autor dokumentu
"Dezinformacja".
Jeśli ktoś oglądał jego poprzedni film –
"Na punkcie granicznym" – ten wie, że
Shamirowi bliżej jest do lewej strony sceny politycznej. Stąd też odpowiedź na postawione powyżej pytanie będzie w jego przypadku brzmieć "nie". Antysemityzm okazuje się istnieć przede wszystkim w głowach samych Żydów. Stał się świecką religią określającą tożsamość narodową Żydów wszędzie, gdzie tylko mieszkają. Jest też narzędziem prawicowej polityki, sztandarową bronią w walce ze wszystkimi, którzy krytykują politykę Izraela wobec Palestyńczyków. Z filmu Shamira jasno wynika, że zdecydowana większość zgłaszanych zdarzeń o charakterze antysemickim nie jest nimi w rzeczywistości, a kolejne pokolenia indoktrynowane są w przekonaniu, że cały świat jest im wrogi – to, co opowiada się o Polsce i Polakach jest naprawdę interesujące acz szokujące.
"Dezinformację" ogląda się bardzo dobrze. Shamir w pełni wykorzystuje i naświetla paradoksy antysemityzmu i jako czysta rozrywka dokument wypada naprawdę dobrze. Problem w tym, że reżyser dokonuje zbyt daleko posuniętej manipulacji, która uprawniona byłaby jedynie w polemice, nie zaś monologu. Gdyby film miał swój prawicowy odpowiednik, wtedy tak mocno nieobiektywny dokument miałby rację bytu, balansowałby bowiem równie nieobiektywne argumenty drugiej strony. W obecnej sytuacji jest to film fałszujący rzeczywistość i jako taki należałoby go traktować jako fabułę. (MP)
Animowana dekonstrukcja mitu Na przeciwnym do
"Dezinformacji" biegunie filmowego spektrum znajduje się japoński obraz
"Musashi. Ostatni samuraj". Obraz ten należałoby traktować jako fabułę, choćby dlatego że jest to animacja osadzona w dużej mierze w XVII-wiecznej Japonii. Jednak ze względu na poruszaną tematykę, bliżej jest mu mimo wszystko do dokumentu czy filmu edukacyjnego.
Anime w reżyserii
Mizuho Nishikuby jest próbą poznania człowieka kryjącego się za mitem i legendą. Tym człowiekiem jest Musashi Miyamoto. Dziś jest bohaterem wielu opowieści o swoich wyczynach jako mistrz miecza i niezrównany strateg wojenny. Twórcy próbują odrzucić ziarno od plew, a czynią to w bardzo ciekawy sposób poprzez postmodernistyczny kalejdoskop konwencji i technik. Wyróżnia to rzecz jasna film na tle podobnych obrazów, choć niestety przy dłuższym oglądaniu staje się męczące. Na szczęście anime jest stosunkowo krótkie, da się to zatem wytrzymać, a wielu może się nawet podobać. (MP)
Po ciemnej stronie Mocy Tak jak się można było tego spodziewać, wczorajszy pokaz
"Rewersu", tegorocznego zdobywcy Złotych Lwów w Gdyni, przyciągnął na festiwalu tłumy. Reżyser
Borys Lankosz nakręcił elegancki film łączący czarną komedię z thrillerem. Główną bohaterkę, redaktorkę Sabinę (bardzo dobra
Buzek) spotykamy w kinie podczas seansu kroniki filmowej. Stara panna przechodzi erotyczne katusze, patrząc na atletyczne ciała sportowców na Olimpiadzie. Mama i babcia za wszelką cenę próbują ją wyswatać z kolejnymi absztyfikantami, ale żaden z nich nie spełnia oczekiwań dziewczyny. Pewnego wieczoru Sabina zostaje napadnięta przez dwóch ulicznych mętów, ale z pomocą przychodzi jej przystojny i nieco demoniczny Bronisław (kapitalna, pastiszowa kreacja
Marcina Dorocińskiego). Wybawiciel od razu podbija serce bohaterki...
"Rewers" jest dowcipny, świetnie zagrany i przepięknie sfotografowany (
Marcin Koszałka po raz kolejny potwierdził mistrzowską klasę). Problem w tym, że gdy komediowa aura zaczyna ustępować mroczniejszej tonacji, wskaźnik napięcia wyraźnie spada. Choć kluczowa część filmu rozgrywa się w Warszawie czasów stalinowskich (co chwila ktoś zostaje zaaresztowany przez UB), z ekranu nie emanuje groza. Brakuje właśnie tytułowego rewersu, ciemnej strony monety komunizmu. Na szczęście, filmu
Lankosza nie trzeba czytać wyłącznie na poziomie metafory politycznej. Osobiście wolę interpretować
"Rewers" jako opowieść o przewrotnej kobiecej naturze, która raz pragnie się poddać mężczyźnie, by kiedy indziej potraktować go... Reszty dowiecie się w kinie. (ŁM)
La vida es una mierda "Nadgryziona kula" to obraz zepsucia i wszechobecnej korupcji, jaka jest plagą współczesnego społeczeństwa Meksyku. Łapówki, krętactwo stało się stylem życia, nieodłącznym elementem codzienności. Dawanie "w łapę" jest równie naturalne co wizyta w toalecie: nie jest to czysta przyjemność, ale niezbędna konieczność. I w 'normalnych' okolicznościach system działa dobrze, a każda ze stron: przestępcy, policja, politycy, biznesmeni i media, żerując na nim, wychodzą na swoje.
Problem jednak w tym, że kiedy system jest tak przeżarty zgnilizną, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał uszczknąć coś dla siebie. W ten sposób każdy oszukuje każdego, chaos narasta, życie ludzkie staje się nic niewarte, w każdej chwili można spodziewać się gwałtu, pobicia, a nawet śmierci. Przekonuje się o tym główny bohater
"Nadgryzionej kuli", który swoją pazernością rozpoczyna ciąg zdarzeń, który wessie go w szambo życia po same uszy.
Film debiutanta
Diego Muñoza to sprawnie opowiedziana historia z ciekawymi bohaterami, lecz całkowicie wtórny. Na odległość śmierdzi propagandą i moralizatorstwem. Oczywiście nie ma nic złego w poruszaniu tematów społecznych, naświetlaniu różnych problemów. Muñoz musi się jednak nauczyć, że przesłanie powinno wypływać z historii, a nie na odwrót. Mimo ciekawych bohaterów są to jednak tylko hasła przyobleczone w ludzkie ciało. Reżyser ma jednak potencjał i jest szansa, że rozwinie swój kunszt. (MP)
Króliki ugotowane po berlińsku Królik Esterhazy. Czy to nie brzmi arystokratycznie? Nie? A powinno, bo Esterhazy jest królikiem nie byle jakim. To przedstawiciel starego, szlachetnego króliczego rodu (choć obecnie nieco skarlałego na skutek słabości do słodyczy). Jego historia rozpoczyna się dość nietypowo, bo na dworcu kolejowym. Oto, aby zadbać o przyszłość rodu Esterhazy musi wyruszyć z rodzinnego Wiednia do Berlina. Dlaczego akurat Berlin i po co cała ta podróż? Otóż, mały królik z różowym noskiem i w czerwonym szaliku ma do wypełnienia poważną misję, wyrusza bowiem w poszukiwaniu… żony. Takiej dużej, ogromnej, a nawet przeogromnej, "im większej, tym lepszej". Z wielkimi uszami, oczami, i ogólnie wszystkim bardzo wielkim. Lecz, gdzie szukać takiej kandydatki na żonę?
Jak wiadomo (a wie się to z całą pewnością po lekturze filmu
"Królik po berlińsku" Bartka Konopki), najlepiej żyło się królikom między murami w podzielonym Berlinie, tam, gdzie żołnierze dbali o ich bezpieczeństwo, wielkie zasieki i zapory chroniły przed wrogami. Króliczy raj. Tam zmierza właśnie malutki Esterhazy i, jak to w bajkach bywa, droga nie będzie prosta ani łatwa, bo Berlin powitał małego przybysza wyjątkowo oschle. Ale za to pozwolił mu się od razu zakochać (i to z wzajemnością)…
Izabela Plucińska wygniata swoją opowieść w plastelinie pracowicie, zajmująco, czasami bardzo śmiesznie. Dokonując adaptacji książki dla dzieci
"Esterhazy" Irene Dische i Hansa Magnusa Enzensbergera, nie popada w banał ani dziecinadę, jest czasem bardzo ironiczna (uważne oko znajdzie kilka ciekawych ujęć), ale (podobnie jak
Konopka) portretuje swoich króliczych bohaterów z dużą dozą czułości. Ta czułość dotyczy nie tylko uszatych postaci, ale całej opowiadanej w filmie historii. Nie tylko chodzi przecież o perypetie króliczka, ale też o historię z berlińskim murem w tle, o tyle ciekawą, że widzianą z innej perspektywy, plastelinowej, animowanej, króliczej, ale w żadnym razie trywialnej.
Podobnie jak w filmie
"Królik po berlińsku" mamy tu nietypową perspektywę, bo króliczą, świat widziany jest z punktu widzenia maleńkiego bohatera, który przygląda się ludziom i ich sprawom. W dodatku, tym razem to nie spojrzenie z wewnątrz jak w filmie Konopki, ale niejako "z zewnątrz", nieco komplementarne w stosunku do tamtego filmu.
Esterhazy zna tylko mit muru, zna go z opowieści, jego legendę. Widzi mur berliński oczami przybysza, od zachodniej strony, z namalowanym graffiti, a właściwie nawet początkowo go nie dostrzega, paradoksalnie, nie może znaleźć. W końcu jest tylko małym królikiem w ogromnym mieście. Ale, czy to nie jest jakaś cecha zachodniego spojrzenia? Dla królików zamkniętych w przestrzeni muru jest on dominujący, wszechobecny, z punktu widzenia zachodu nawet ciężko go zobaczyć, o świecie za murem można poczytać w gazetach, obejrzeć informacje w telewizji, to jakiś daleki, egzotyczny, trochę mityczny świat… (MB)