Recenzja filmu

Facet do wymiany (2017)
Guillaume Canet
Guillaume Canet
Marion Cotillard

Botoksowy rock'n roll

"Facet do wymiany" opiera się na dwóch – absolutnie kluczowych dla tzw. kina papy – założeniach: po pierwsze, rozterki paryskich elit obchodzą całą Francję, a więc także cały świat; po drugie,
Zaczyna się prawie jak Godard – autotematycznym wejściem za kulisy. Mamy burdel na planie zdjęciowym, dygoczącą kamerę za plecami Marion Cotillard, rozkapryszonych aktorów walczących o ostatni kubeczek kawy. Ale razem z pierwszym dowcipem o urologu (taki lekarz od przyrodzenia, hehe) do pokoju z przytupem wpada TEN WUJEK PIERRE – zwany też "francuską komedyjką" – podrzyna gardło Nowej Fali, a wąsa nurza w dekolcie stryjenki Marie (przy okazji wciągając nosem sznur plastikowych pereł). "Facet do wymiany" opiera się na dwóch – absolutnie kluczowych dla tzw. kina papy – założeniach: po pierwsze, rozterki paryskich elit obchodzą całą Francję, a więc także cały świat; po drugie, rozterki paryskich elit obchodzą całą Francję, a (ch)Ameryka to szambo. To dlatego Guillaume Canet – reżyserujący i grający w filmie samego siebie – dwoi się i troi, żeby historyjkę z kolorowego pisma uczynić i zabawną, i mądrą, a przy tym pokazać, jakie zaatlantyckie hydry przyczaiły się na francuski styl życia. A że jeszcze jest to świetna okazja do szyderki z Quebecu – śmieszny dialekt – i nabotoksowanego Hollywood – śmiesznie spuchnięci ludzie – tym lepiej dla Paryża. 

 

Sam pomysł mógł się nawet udać: Canet i Cotillard są parą w filmie, ale też w prywatnym życiu. Oboje po 40., więc temat aktorskiego "wieku starczego" pasuje jak ulał. Canet w "Facecie do wymiany" kieruje uwagę widowni na złamane męskie ego: poczucie straconych szans, lęk przed stabilizacją, spadające libido. Jego bohatera poznajemy na planie francuskiej chałturki, gdzie gra ojca młodej matki – i już sam fakt, że został obsadzony w roli dziadka, wpędza go na granicę obłędu. Dodatkowo ekranowa partnerka zdradza Canetowi, że od pewnego czasu nie figuruje na liście "aktorskich ciach", a tak w ogóle dla całej branżuni jest wcieleniem mięczaka i wrażliwca. I chociaż za kulisami Guillaume rzeczywiście łatwo się wzrusza i kocha jazdę konną, poprzysięga, że od teraz będzie prowadził bardziej rock'n rollowy styl życia ("Rock'n roll" to oryginalny tytuł filmu). Kiedy więc Cotillard – stateczna matka i żona – robi karierę w LA i gra u Dolana, jej facet chleje i wciąga koks, kupuje sobie skórzane kurtki i coraz odważniej domaga się ról agresywnych twardzieli, pijaków i psychotyków. 



Wizerunkowa transformacja Caneta przyjmuje w filmie formę niewyszukanych gagów – bohater w swoich odmładzających praktykach jest całkowicie groteskowy – chciałoby się rzec: aż do porzygu – rozwala sobie karierę i życie rodzinne, przyjaciół wciąga w tarapaty finansowe. Co ciekawe, "Facet do wymiany" wcale nie oferuje prostego happy endu: przemiana Caneta osiąga ekstremum i dokładnie w tym punkcie się zatrzymuje, a ostatnie trzydzieści minut filmu – moim zdaniem najmocniejsze – to już zupełnie jawna krytyka amerykańskiego kultu botoksu, który przenika i rozsadza od środka francuskie wyrafinowanie. Krytyka to, dodajmy, wyjątkowo naiwna i formułowana z denerwującym poczuciem wyższości. Zdecydowanie najsłabiej wypada jednak filmowy temat numer jeden, czyli portret faceta w kryzysie wieku średniego – jest jak garść stereotypów rzuconych widzom na żer, bez żadnego intelektualnego filtra czy próby niuansowania. Są tutaj obowiązkowe bolące jądra i badania prostaty, pielgrzymki do podstarzałych gwiazd rocka po radę, marzenia o dzikich imprezach i seksie w publicznej toalecie. Canet przegina na modłę Louisa de Funesa – jest nadekspresyjny i nadwrażliwy, nosi swetry sprzed kilku dekad, nie wie, co to Facebook i "after party", a jednocześnie liczy, że te zabiegi uautentycznią z gruntu nieautentyczną postać 40-letniego starca. Na narkotyki i gitary elektryczne reżyser nakłada gwiazdorski narcyzm – i przyznam szczerze, że jeśli aktorzy mają na temat swojego rozbuchanego ego do powiedzenia dokładnie to samo, co brukowce, to ręce precz od kamer! Że chcieliby jednocześnie podziwu mas, dożywotniej widzialności i szczęśliwej rodziny? – toż przecież trąbią o tym z okładek co drugiego kolorowego magazynu! Azyl niewolnikom własnych wizerunków ma zapewnić zepsute Hollywood, bo tam liczy się tylko ciało, a kino jest wydmuszką – produktem, nie sztuką, jak u naszej mateczki Francji za piecem. I naprawdę nie wiem, czy Canet i Cotillard śmieją się z własnego uwikłania w branżowe fantazje, z francuskiej podniety "amerykańskością" czy z wyobrażeń Francuzów na temat aktorów i przemysłu filmowego. We wszystkich wariantach dostajemy rechot wujka Pierre'a, który udaje ekscentryka, a własne wąsy chciałby wpisać na listę światowego dziedzictwa kultury. Powodzenia, paryski burżujku. 
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones