Recenzja filmu

Pewnego razu w listopadzie (2017)
Andrzej Jakimowski
Agata Kulesza
Grzegorz Palkowski

Tren o Warszawie

"Pewnego razu w listopadzie" przywodzi na myśl zarówno wojujące kino społeczne Kena Loacha, jak i neorealistyczne arcydzieła Vittoria De Siki. Tak jak wymienieni mistrzowie, polski reżyser staje
Andrzej Jakimowski zaglądał już z kamerą do popegeerowskiego gospodarstwa ("Zmruż oczy") i na zrujnowane wałbrzyskie podwórka ("Sztuczki"). Reżyser nie epatował jednak wówczas biedą i nie nurzał się w beznadziei. Zamiast stroić się w piórka społecznie zaangażowanego artysty, który kręci kino na ważne tematy, twórca  "Imagine" ujmował poczuciem humoru, wrażliwością oraz serdecznym stosunkiem do bohaterów. Dzięki temu jego filmy, choć orbitowały wokół trudnych tematów, działały jak akumulatory z dobrą energią.

W swoim nowym dziele Jakimowski zrywa ze sprawdzoną strategią artystyczną. Zamiast odwracać się plecami do rzeczywistości, reżyser próbuje chwycić ją za rogi, opisać świat "tu i teraz". Jego najnowsze dzieło relacjonuje kilka dni z życia rodziny, która w wyniku reprywatyzacji straciła dach nad głową. Matka, wchodzący w dorosłość syn oraz kundelek Koleś błąkają się po Warszawie w poszukiwaniu schronienia. Włamują się do chatynki położonej w ogródkach działkowych, pukają do drzwi przytułków i noclegowni, wreszcie lądują na squacie wraz z innymi ofiarami tzw. czyścicieli kamienic. Na tym seria niefortunnych zdarzeń jednak się nie kończy.

"Pewnego razu w listopadzie" przywodzi na myśl zarówno wojujące kino społeczne Kena Loacha, jak i neorealistyczne arcydzieła Vittoria De Siki. Tak jak wymienieni mistrzowie, polski reżyser staje w obronie wykluczonych, domaga się głosu dla tych, którzy zostali zepchnięci na sam dół drabiny społecznej. Jakimowski przestrzega również przed stereotypowym myśleniem. W jego filmie na bruku lądują była nauczycielka oraz student ze stypendium, czyli nie "patologia", lecz inteligenci, ludzie poważani przez otoczenie. Na uczelni grany przez Grzegorza Palkowskiego Marek słyszy sporo o państwie prawa i prawach człowieka, ale ta szlachetna teoria nijak ma się do rzeczywistości. Chłopak wychodzi z zajęć i zderza się z bezduszną machiną urzędniczą wspieraną przez policyjne pałki. Bezsilność rodzi frustrację, frustracja wzbudza agresję. Tę zaś najłatwiej wyładować na słabszych od siebie. Najpierw Marek będzie świadkiem brutalnego ataku chuliganów na bezdomnych. Później w przypływie złości pomieszanej z rozpaczą sam uderzy na ulicy psa.

Tłem dla opowiadanej przez Jakimowskiego historii jest Warszawa. Na ekranie nie zobaczycie jednak miasta, które znacie z komedii romantycznych i seriali TVN-u. Nie będzie Krakowskiego Przedmieścia, Mostu Świętokrzyskiego oraz szklanych pałaców, po których przechadza się elegancko ubrana, atrakcyjna klasa średnia. Reżysera interesują obrzeża stolicy; miejsca przaśne, zdewastowane, często ukryte przed okiem przechodnia. Pałac Kultury i otaczające go wieżowce pojawiają się tu zazwyczaj na bardzo dalekim planie niczym miraż lepszego, bardziej dostatniego życia. Co ciekawe, tym razem reżyser nie stosuje swoich firmowych wizualnych sztuczek: nie wzbogaca obrazu poetyckim, magicznym pierwiastkiem, nie czyni zwyczajności niezwyczajną.

Film Jakimowskiego z pewnością stanowi ważny i potrzebny głos na palący temat. Reżyser raz jeszcze z talentem prowadzi przed kamerą zarówno profesjonalistów, jak i aktorów niezawodowych, a także dowodzi dobrego ucha do dialogów. Tym większa więc szkoda, że przestał chyba ufać inteligencji widzów. "Listopad" niewolny jest bowiem od łopatologii (patrz: sceny wykładów) oraz jaskrawej symboliki (grana przez Agatę Kuleszę schorowana matka jako uosobienie targanej konfliktami, rozwarstwionej społecznie ojczyzny). Od pewnego momentu można również odnieść wrażenie, że Jakimowski nie do końca wie, dokąd zmierza jego historia. Dlatego nie przekonuje mnie  pomysł, by kulminacją filmu uczynić wydarzenia rozgrywające się w trakcie marszu niepodległości. Ostatni akt wydaje się przez to wyjęty z innego porządku, przypomina dreszczowiec z gatunku "home invasion" podlany doraźną publicystyką.

W tej posępnej, pesymistycznej opowieści można, o dziwo, dostrzec coś w rodzaju światełka nadziei. Myślę o scenie, w której atakującemu squat  bandziorowi zostaje zerwana z głowy kominiarka. Napastnik i broniąca się ofiara na krótką chwilę zaprzestają walki, zupełnie jakby doznali olśnienia. Być może panujące w Polsce głębokie podziały udałoby się się zasypać,  gdybyśmy  przestali wreszcie widzieć w "innych" wroga, a zaczęli dostrzegać człowieka?
1 10
Moja ocena:
5
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Niespełna tydzień przed jedenastym listopada — dniem dumy, pamięci, ale także strachu — do kin weszła... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones