Recenzja filmu

Café de Flore (2011)
Jean-Marc Vallée
Vanessa Paradis
Kevin Parent

Nabazgrane w gwiazdach

Nowy film twórcy świetnie przyjętego "C.R.A.Z.Y." nie jest jednak lamentem nad rozbitą rodziną czy nad aktem zdrady, ale nad rzeczywistością, w której prawdziwa miłość nie działa jak amulet
Antoine ma 40 lat i we współczesnym Montrealu prowadzi życie króla. Ma kasę, piękny dom z basenem, jest sławnym DJ-em dającym koncerty na całym świecie, ojcem dwóch wspaniałych córek, szaleńczo zakochanym w kobiecie, z którą od niedawna dzieli życie. Z żoną, którą opuścił, jest w dobrych relacjach. Ciężko jednak nazwać je przyjacielskimi – Caroline uśmiecha się do niego, gdy przekazują sobie dzieci, ale wciąż kocha go na zabój i czeka na jego powrót. W filmie Jean-Marca Vallée ta miłość znajduje odbicie w innej. W roku 1969, w Paryżu, Jacqueline robi wszystko, by jej urodzony z zespołem Downa synek ośmieszył medyczne statystyki, rozwijając się i szczęśliwie dożywając starości. Swoje życie całkowicie podporządkowała temu planowi, jest więc zrozpaczona, gdy syn odwraca się od niej, zachłannie spoglądając na pierwszą szkolną miłość.

Sposób, w jaki reżyser łączy obie historie przypomina "Podwójne życie Weroniki" Kieślowskiego albo "Kochanków z kręgu polarnego" Julio Médema. Przeplata nici życia bohaterów, tworząc coś w rodzaju kosmicznego haftu - sprawy są tu "zapisane w gwiazdach" i nic nie dzieje się bez przyczyny. Zwykle takie wyszywanki mają kontekst metafizyczny i da się z nich odczytać podpis złożony boską ręką. W "Café de Flore" Bóg jest jednak poza kadrem, a wymiar w pełni religijny zostaje nadany miłości. Vallée próbuje "testować" miłość trochę tak jak Kieślowski "testował" Boga – pytając jak to możliwe, by głębokie, odwzajemnione uczucie po prostu się kończyło. Jak to możliwe, by człowiek bezgranicznie kochany i z wzajemnością kochający nagle znajdował szczęście gdzieś poza tym idealnym układem, zakochiwał się po raz kolejny, podczas gdy po drugiej stronie nic się nie zmieniło.

Nowy film twórcy świetnie przyjętego "C.R.A.Z.Y." nie jest jednak lamentem nad rozbitą rodziną czy nad aktem zdrady, ale nad rzeczywistością, w której prawdziwa miłość nie działa jak amulet chroniący przed inną prawdziwą miłością. Nikt nie jest temu winny - niewierni wybierają w końcu wierność wobec miłości. Są pokazani jako bezradni świadkowie zdarzenia, którzy muszą sobie z nim radzić tak samo jak zdradzeni. Reżyser niejako wyprowadza miłość poza nich, by mogli jej się przyjrzeć z zewnątrz, z pokorą przyjąć jej wyroki i wzruszeni paść sobie w ramiona.

Z kosmicznej perspektywy wszystko nabiera oczywiście nieco sensu, ale sama ta perspektywa wydaje się dość krzywdząca wobec bohaterów, którzy z dnia na dzień zostają obrabowani ze swojego życia. Vallée ma im do zaoferowania jedynie baśń o reinkarnacji i uczuciu silniejszym niż śmierć. Nie filozofuje i nie psychologizuje. Jego argumenty są natury czysto estetycznej – kto więc nie kupi formy tej baśni, całą opowieść uzna za bzdurę. Trzeba jednak przyznać, że Kanadyjczyk ma doskonałe wyczucie i wie, za które sznurki pociągnąć, by widza nieco rozmiękczyć i uwieść. "Café de Flore" jest po brzegi wypełniony muzyką i udzielającą się melancholią. Podejrzane jest jednak, że niezależnie od tego, na którą stronę burty życie wyrzuciło bohaterów, wszyscy słyszą te same nuty.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones