Recenzja filmu

Diuna: Część druga (2024)
Denis Villeneuve
Artur Kaczmarski
Timothée Chalamet
Zendaya

Wierzę w zemstę

Tymczasem decyzje podejmowane były jakby zakulisowo, widz doświadczał przede wszystkim akcji, skutków, przyczyny zostały pominięte przez słabo rozwiniętą sferę psychologiczną.
Idąc do kina, wierzyłem, że w drugiej części zostanie utrzymana artystyczna perspektywa, że zdecydowane przyśpieszenie akcji nie spowoduje pustego rozmachu.

Motyw mesjasza wiążę się z niezliczoną liczbą interpretacji. Oczywiście, nie można zbyt odbiec od literackiej wersji Franka Herberta, gdyż konwencja Denisa Villeneuve'a od początku była jasna - kręcimy adaptację, dlatego też zabrakło monumentalnych scen krystalizowania się fremeńskiego fanatyzmu a i zatarła się tajemniczość oraz mistycyzm obrazu. W rezultacie otrzymaliśmy przeskoki mało-dużo, źle-dobrze, które sprawiły, że bezprecedensowość widowiska ostanie się na "Diunie" z 2021r, a sequel niebezpiecznie pójdzie w stronę utartych marvelowskich blockbusterów.

Oczekiwania wiążące się z kontynuacją losów Paula Atrydy były ogromne, wielu już porównywało świat pustynnego Arrakis z ponadczasowym Władcą Pierścieni, bo o ile literackie pierwowzory są wręcz idealne, tak z ich filmowymi odpowiednikami różnie bywało. Rzecz jasna, trylogia Petera Jacksona to kamień milowy, potwierdzenie, że fantasy to nie tylko próżne opowieści przed snem, aby pobudzić wyobraźnię, lecz przenikające się światy nieludzi, ludzi i nadludzi. Mam wrażenie, że od tego czasu widowni brakowało widowiska, które zostawiłoby coś po sobie, a nie jedno czy dwa wspomnienia z walki na tle upadku dotychczasowej rzeczywistości, co koniec końców i tak zostałoby odwleczone do następnej części sagi poprzez chwilowe zwycięstwo dobra. Tak, kino superbohaterskie to wytwór niezwykle elektryzujący, ale z czasem również męczący, bo konwencjonalny, i są produkcje, które zapadają w pamięć i pozostawiają po sobie wyrytą tablicę z wnioskami, morałami jak chociażby "Mroczny rycerz" lub "KA: wojna bohaterów", jednak w ostatnich latach ów gatunek stanowi bardziej festiwal miernoty niż ambitne produkcje. 

 

I w tym momencie wkracza Denis Villeneuve, który pokazuje, wpierw Blade Runnerem a później Diuną, że science-fiction jest niezwykle bliskie naszej codzienności. Zwraca uwagę na tworzoną przez otoczenie presję, samotność w społeczeństwie, zawiłości w miłości itp.; niby są to elementy pojawiąjące się w pierwszej lepszej komedii romantycznej, z tym że są one nadinterpretowane, natomiast w audio-wizualnych kreacjach kanadyjskiego reżysera mamy do czynienia raczej z prostotą chwytającą za rzadko kiedy używane części duszy. Villeneuve nie boi się artyzmu, jest odważny we wdrażaniu swoich autorskich pomysłów, dlatego w niemal każdym jego filmie znajduje się scena-monument, którą można by wyciąć i oprawić w ramkę. Niemal, ponieważ mam problem z Diuną: część druga, mianowicie patos mieszany jest z żartem i nie do końca wiem dlaczego, bo dać wytchnienie można za pomocą innych środków. Myślę, że uniwersum Herberta to nie miejsce na eksponowanie talentu komicznego, gdyż ucierpiała zwięzłość akcji; zamiast posługiwać się zdawkowymi i w gruncie rzeczy nieśmiesznymi ripostami, reżyser winien był się skupić na powolnym budowaniu potęgi Muad'diba, kluczowym elementem w tej kwestii są Fremeni, którzy co rusz pojawiali się na ekranie z Usulem a nie sami - tak by odbiorca mógł poczuć ich wątpliwości, dostrzec zakazaną kroplę potu w obliczu szansy utworzenia raju bądź utracenia dotychczasowych zasobów.


Bo co, bo ten chłopak z matką nagle mają mieszkać między nami i poznać nasze obyczaje?

Świat Diuny jest niesamowicie rozbudowany, i nie mam na myśli przestrzeni, gdyż ograniczamy się przede wszystkim do pustynnych krajobrazów, czasami jedynie spoglądając w czarno-białą rzeczywistość Harkonnenów, a hierarchię oraz zależności, to że Imperator sprawujący - rzekomo - władzę absolutną podlega Gildii, Bene Gesserit i wysokim rodom... Trudnym byłoby dobrze odzwierciedlić owe wpływy bez zanudzenia przeciętnego widza, dlatego liczyłem na poszukanie złotego środka, innymi słowy utrzymanie tendencji z pierwszej części, ponieważ świetnie śledzi się bohaterów, mających zgoła różne motywacje, którzy snują po cichu plany w planach. Tymczasem decyzje podejmowane były jakby zakulisowo, widz doświadczał przede wszystkim akcji, skutków, przyczyny zostały pominięte przez słabo rozwiniętą sferę psychologiczną. Pomijam Lisan Al-Gaiba, bo jego przemiana, a bardziej niechęć do niej - koniec końców fatum, zaprezentowano dosadnie i trafnie, natomiast zabrakło wyrazu u antagonistów, ukazani jako źli od zawsze oraz utożsamiający najgorsze cechy - ewidentnie brakuje tu pomysłu oraz brak odpowiedzi skąd zło? Tak o?


Mimo to obraz Villeneuve'a może uchodzić za arcydzieło. Dodatkowo, gdyby produkcja była kontynuowana, opisywana przeze mnie część druga mogłaby zyskać na wartości. Historia przedstawiona w "Mesjaszu Diuny" (ciąg dalszy) zdecydowanie spowalnia, dlatego rodem z teatru greckiego, w którym wystawiano sztuki w konfiguracji trzy tragedie i komedia, otrzymalibyśmy kontrast, nadający przedstawieniu wyraz i saga, już na zawsze, wpisałaby się w kanonie pozycji obowiązkowych zwykłego śmiertelnika.

Godną uwagi jest kreacja Chani, silnej kobiety, targanej prze wichry losu, która w ostateczności gdzieniegdzie uroni łzę; która zawsze zachowa swoje prawdziwe ja, nawet kiedy jej ukochany Muad'dib podejmie walkę o tron, a tym samym nazwie ją mianem konkubiny. Świetnie sprawdza się w tej roli Zendaya, która początkowo nie daje po sobie poznać, że jest zainteresowana potencjalnym prorokiem, by następnie bez względu na awans Paula, zatracić się w jego sposobie bycia, wzroku, uśmiechu i stać się osobą, która pierwsza poszłaby bić się w imię ukochanego, a która doznaje tyle kłamstwa i braku empatii ze strony... głównego protagonisty, a może antagonisty? I w tym tkwi piękno Diuny.
 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Diuna: Część druga
„Wypowiedziana czy nie, myśl istnieje i ma swoją moc.” – Frank Herbert, "Diuna" Gdyby ktoś postanowił na... czytaj więcej