Recenzja filmu

Furia (2014)
David Ayer
Brad Pitt
Shia LaBeouf

Czterej pancerni i Pitt

"Furia" cechuje się obecnością niemalże wszystkich niezbędnych elementów składających się na udane kino wojenne (...). Historia niezwyciężonego czołgu (...), jakoby oparta na faktach, ma,
Zamknięty w stalowej puszce o wadze paru ton wraz z towarzyszami niedoli, nerwowo nasłuchujesz dźwięku wystrzału z niemieckich armat, rozrywającego powietrze z niespotykaną siłą. Złowieszczą ciszę przerywa nagle uderzenie pocisku w pancerz jednego z majestatycznych potworów na gąsienicach. Powłoka czołgu momentalnie zajmuje się ogniem, zaś wrzaski kompanów docierają do najdalszych zakątków pola bitwy. W powietrzu unosi się swąd topionej skóry, zaś do walca z siłami wroga zaprasza artyleria miarowo wybijająca rytm kolejnymi seriami. "O mały włos" - pocieszasz się niejako w duchu, zdając sobie jednocześnie sprawę z nieszczęścia swych pobratymców. W momencie gdy dowódca daje znak do ataku, uruchamiasz potężny wóz bojowy i wprawiasz masywny pojazd w ruch. Wypowiadając ostatnie słowa "Ojcze nasz", kątem oka dostrzegasz pocisk zmierzający w kierunku Twojej maszyny...



Wedle najnowszej produkcji Davida Ayera tak właśnie wyglądać mógł typowy dzień amerykańskiego czołgisty walczącego o pokój w samym sercu nazistowskich Niemiec. "Furia" przedstawia bowiem losy jankeskiej załogi tytułowej maszyny wysłanej na terytorium wroga celem ostatecznego rozstrzygnięcia losów II wojny światowej. Obraz ochrzczony nieco na wyrost "Szeregowcem Ryanem" z czołgami z pewnością posiada swoje atuty, czy jednak ma szansę zapisać się złotymi zgłoskami w historii kina niczym przytoczony wyżej hit Stevena Spielberga?



"Furia" cechuje się obecnością niemalże wszystkich niezbędnych elementów składających się na udane kino wojenne. Za podwaliny filmu posłużyła ciekawa historia amerykańskich czołgistów, kamerę oddano w ręce obiecującego Ayera, nie poskąpiono znanych nazwisk w obsadzie (Pitt, LaBeouf, Peña...), zaś budżet zmieszczono w rozsądnej, choć niekoniecznie zawrotnej kwocie (blisko 68 mln dolarów). Jest jednak w opisywanej produkcji parę niedociągnięć, które w mniejszy bądź większy sposób mogą razić widza podczas seansu.



Opowieść ukazana w "Furii" to historia przeznaczona dla dojrzalszych widzów. Reżyser nie szczędzi widoku rozszarpanych zwłok wypełniających paki ciężarówek, w równie dosadny sposób odzwierciedlając działanie pocisków dużego kalibru na ludzkie ciało (naboje o pokaźnym rozmiarze przechodzą przez miękką tkankę niczym przez masło, urywając kończyny biednych żołdaków). Jednak nie sama strona wizualna buduje obraz okrucieństwa wojny; swoje 3 grosze dodają sceny podkreślające tragizm bohaterów ścierających się z przeważającymi siłami wroga.



Szczególne wrażenie robi umieszczenie wśród piekła wojny młodego i nieopierzonego Normana Ellisona (Logan Lerman), który musi w ekspresowym tempie przekwalifikować się z błyskawicznie piszącego maszynisty na błyskawicznie koszącego wrogie zastępy czołgistę. Postać młodziana ukazuje, w jaki sposób udział w konflikcie przemienia zwykłego człowieka w bezduszną maszynę do zabijania, z ogniem w oczach likwidującą nazistów.



Niezwykle wiarygodnie wypada także postać zaprawionego w bojach Dona "Wardaddy'ego" Colliera (Brad Pitt), który pomimo swej wymuskanej fryzury "na Kammela" jest twardy niczym hartowana stal. To właśnie charyzmatyczny żołdak jest katalizatorem zmian zachodzących w swoim najmłodszym podwładnym, co ukazane zostało w scenie, której nie powstydziłby się sam "Szeregowiec Ryan". By uchylić ledwie rąbka tajemnicy – niegdyś powszechnie było wiadomo wśród amerykańskiej braci, iż najlepszy chrzest bojowy to zabicie Szkopa z zimną krwią...



Z całej obsady uwagę zwraca marnotrawny syn Hollywood, Shia LaBeouf. Stosunkowo młody aktor swym odważnym występem w "Nimfomance" próbował odciąć się od kreacji w niezbyt wymagającej serii filmów spod szyldu "Transformers". W "Furii" jako niezwykle uduchowiony żołnierz o wymownej ksywce "Biblia" LaBeouf udowadnia, iż cały czas szlifuje swój warsztat aktorski. Polecam przyjrzeć się, w jaki sposób Kalifornijczyk oddaje emocje targające jego postacią w ostatnim monologu wygłoszonym we wnętrzu stalowego potwora. Załamujący się głos, niepewność i bezpodstawna nadzieja rysują się na twarzy wąsatego weterana, który z niejednego pieca chleb jadł.



Historia niezwyciężonego czołgu o wdzięcznym imieniu "Furia", jakoby oparta na faktach, ma, niestety, parę mankamentów. W przeciwieństwie do kultowego dzieła Spielberga, w filmie Ayera fabuła pozbawiona została jasno wytyczonego azymutu. Załogę czołgu poznajemy w kwietniu roku 1945, tj. pod koniec działań wojennych. Przez połowę seansu widz obserwuje kolejne bitwy toczone przez kompanię Colliera, którego stalowa maszyna stanowi ledwie trybik w krwawym teatrze wojny. Dopiero później Don otrzymuje sprecyzowane zadanie obrony strategicznego punktu, które stanowi niejako główny cel protagonistów. Nie mogę odpuścić sobie porównania wspomnianego zabiegu z motywem przewodnim "Szeregowca Ryana", w którym misja była wyrażona w prosty i klarowny sposób. Oddział dowodzony przez kapitana Johna H. Millera (Tom Hanks) miał za zadanie "jedynie" odnaleźć ostatniego żywego z braci Ryan, Jamesa. W "Furii" zabrakło myśli przewodniej wyrażonej w tak bezpośredni sposób, na czym cierpi przejrzystość zdarzeń.



Gwoli ścisłości – doskonale zdaję sobie sprawę, iż liczbowo budżet zarówno "Furii", jak i "Szeregowca Ryana" jest niemalże identyczny (odpowiednio 68 mln i 70 mln dolarów). Niemniej, jak przystało na reżysera klasy światowej, Spielberg najwyraźniej potrafił zrobić lepszy użytek z podanej kwoty. Co więcej, w "Furii" efekty komputerowe niezbyt cieszą oko, rażąc sztucznością i obniżając efektowność batalii. Jak by nie było, w "Szeregowcu Ryanie" wciąż opierano się w głównej mierze na pirotechnicznych cudach, ku uciesze gawiedzi. Finalny argument – wojenny film Spielberga powstał w 1998 roku, zatem 70 mln dolarów z tamtego okresu nijak ma się do podobnej ilości gotówki w 2014.



Filmowi Ayera nie można natomiast odmówić dobrze dozowanego napięcia w pojedynkach stalowych maszyn, które swe apogeum osiąga w końcówce. Punkt kulminacyjny "Furii", tj. zwieńczenie działań brawurowej załogi, jest jednocześnie największą piętą achillesową obrazu. Jak wiele osób krytykujących film zdążyło już nadmienić, ostatnia bitwa stoczona przez ekipę Colliera to mocne nagięcie rzeczywistości, lekko rzecz ujmując. Jednak przy całym swym przegięciu i przeciągnięciu, finalne starcie jest również szalenie emocjonujące i odpowiednio podniosłe, bez patetyczności i amerykańskiej flagi powiewającej na wietrze wśród kłębowiska dymu.



Osobiście nie przypadła mi do gustu realizacja ostrzału pociskami smugowymi, które to w filmie wyglądają niczym... czerwone (lub zielone, w zależności od strony konfliktu) promienie wystrzeliwane z blasterów w "Gwiezdnych wojnach" od George'a Lucasa. Co prawda zostają one użyte na dużą skalę w tylko jednej dużej potyczce, niemniej efekt końcowy jest stosunkowo komiczny. Zabrakło tylko rycerzy Jedi i mieczy świetlnych.



Poza wspomnianym wyżej technicznym kiksem, film ma jeszcze jedną wadę. Dobrze utrzymywane napięcie dosłownie "siada" w scenach przybliżających dwójkę głównych bohaterów, które to sceny spokojnie mogłyby zostać skrócone o parę minut (podobnie zresztą jak i finalne starcie). Mimo wszystko spokojniejsza sekwencja w jednym z germańskich domów, w którym Don i Norman zapoznają dwie urocze Niemki, nieco odciąża klimat, w dodatku służąc za zobrazowanie rys na diamencie, jakim wydaje się być zżyta załoga "Furii".



Pomimo przesadnie rozciągniętego czasu trwania filmu (ponad 2 godziny bez napisów), momentami widocznego skromnego (jak na współczesne wymogi gatunku) budżetu oraz nierówno poprowadzonej historii, "Furia" nadal stanowi udany wkład do hollywoodzkiego kina wojennego. Ayerowi udało się przemycić piekło jakiego doświadczyli żołnierze walczący w samym środku Niemiec, w czym niemała zasługa kategorii "R" (tylko dla widzów dorosłych) przyznanej filmowi. Inaczej miast dosadnego języka i rozrywanych ciał mielibyśmy przekleństwa typu "kurczę" i "cholera" oraz kamerę łapiącą kadr obok przy scenach pocisku czołgowego zmiatającego czerep jednego z żołnierzy. Jest lepiej niż nieźle.

Ogółem: 7+/10

W telegraficznym skrócie: Brad Pitt z czterema pancernymi na froncie II wojny światowej; solidnie zrealizowane kino wojenne z niespełnionymi ambicjami na więcej; momentami czuć nieco ograniczony budżet, w dodatku fabuła ma parę zastojów i przydługich scen; mimo wszystko batalie wojenne trzymają w napięciu, do tego rozwój jednego z bohaterów wrzuconego w sam środek piekła został dobrze nakreślony; na plus kategoria wiekowa "R" i dosadne ukazanie przemocy rządzącej polem bitwy. Nad wyraz solidny kawałek kina.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Trudno pozostać obojętnym, słysząc o "Furii". I to nie tylko kwestia załogi, którą stanowi kilka osób... czytaj więcej
Opinie moich znajomych po obejrzeniu "Furii" były bardzo różnorodne. Wielu było zachwyconych solidnym... czytaj więcej
Wojna to biznes. Mniejsza o przedsięwzięcie. Lista jest długa. Przykłady? Kino. Literatura. Muzyka.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones