Recenzja filmu

Geniusz (2016)
Michael Grandage
Colin Firth
Jude Law

Lęk przed wpływem

"Genius" to kino przezroczyste, które stoi niemal wyłącznie gwiazdorskimi rolami Jude'a Lawa i Colina Firtha; rzetelna biografia z fachowym scenariuszem pióra weterana Johna Logana.
Choć "Genius" to opowiadająca o legendarnym artyście produkcja, w której zagrali dwaj znani i lubiani aktorzy, film wolny jest od kardynalnego grzechu kinowej biografistyki. Reżyser Michael Grandage bierze na tapetę życie pisarza i nie pozwala, by - jak dzieje się regularnie w podobnych przypadkach – dzieło bohatera zostało przysłonięte przez rozmaite "okoliczności przyrody": romanse, awanse, mezalianse. Zgoda: okoliczności powstania książki – nieważne, jak wielkiej – zazwyczaj wyglądają mało efektownie, mało filmowo. Pisarz siada na tyłku, patrzy w kartkę, patrzy w sufit, patrzy w okno i pisze, pisze, pisze. Zbyt często jednak zapomina się o tym i bez opamiętania mitologizuje akt twórczy. Oczywiście Grandage nie jest aż tak zuchwały, by definitywnie rzucić w kąt obyczajową otoczkę i zamknąć nas w pokoju z literatem oraz jego maszyną do pisania; owa obyczajowa otoczka jest przecież głównym tematem filmu. Ale punkt dla reżysera, że nie zapomina o sumiennym sprawozdaniu z procesu kreacji. Że nie zapomina o najważniejszym: artystów pamiętamy przede wszystkim za ich dzieła. Życiorysy to co najwyżej przypisy.

Tytułowym geniuszem jest Thomas Wolfe, pochodzący z Północnej Karoliny autor tworzący w pierwszej połowie XX wieku; w swoim czasie niezwykle popularny i uznawany za jednego z "wielkich amerykańskich powieściopisarzy", dziś nieco zapomniany. Grandage pokazuje nam wzlot kariery Wolfe’a. Zaczyna od momentu, w którym twórca (Jude Law), odrzucony przez niemal każde wydawnictwo w Nowym Jorku, wkracza do biura Maxwella Perkinsa (Colin Firth), najbardziej cenionego redaktora epoki. Literat spodziewa się kolejnej odmowy – ma już nawet w zanadrzu arogancką przemowę – czeka go jednak niespodzianka. Maxwell, pracujący m.in. z Fitzgeraldem i Hemingwayem, jest zachwycony debiutanckim rękopisem Wolfe’a. Stawia tylko jeden warunek: gargantuicznych rozmiarów powieść wymaga skrótów. 

Wątek przepychanki między Wolfe’em a Perkinsem to najciekawszy aspekt filmu. Przynosi on bowiem fascynujące sprawozdanie z pola walki, jakim jest tworzenie. Pokazuje, że nie ma uniwersalnego sposobu na pisanie. Każdy pracuje po swojemu: jeden toczy heroiczne boje o każde zdanie, z drugiego wylewa się potok słów, który trzeba potem okiełznać. Grandage stawia tu intrygujące pytania. Jaka jest różnica między autorem a redaktorem? Gdzie kończy się pisanie, a zaczyna korekta? Czy gwiazda Wolfe’a zabłysłaby tak jasno, gdyby nie współpraca z Perkinsem? A może to Perkins jest "geniuszem", bo wydobył z Wolfe’a jego wielkość? Co prawda rozsierdzony przez niekończące się sugestie redaktora pisarz wykrzykuje w którymś momencie, że gdyby Perkins pracował z Tołstojem, to dziś zamiast "Wojny i pokoju”" znalibyśmy powieść… „Wojna i nic więcej”. Ale zarazem rozumie, że jego książki zyskują na uwzględnieniu krytycznych uwag Maxwella. Co wcale nie znaczy, że nie dopadnie go w końcu ciężki przypadek lęku przed wpływem.
 
To nie zawodowa relacja jest jednak głównym tematem filmu. Autora bardziej interesuje sama przyjaźń między mężczyznami. Reżyser uważnie dokumentuje wspólne wzloty i upadki duetu: jest tu wzajemny podziw, ale jest i rywalizacja, jest ojcowsko-synowska dynamika, jest nawet cień niespełnionej romantycznej fascynacji. Firth i Law mają się w co wgryzać. Pierwszy z nich gra sztywniaka w  noszonym niczym zbroja kapeluszu i z nosem wiecznie utkwionym w jakiejś książce. Perkins to przykładny mąż i ojciec, który prawdziwe powołanie znajdzie jednak dopiero w wyzwalającej relacji z pobawionym hamulców Wolfe’em. Law natomiast kreuje niechlujnego, rozhulanego maniaka, który bez żenady porównuje siebie samego a to do Kalibana, a to do bohaterki "Pigmaliona". 

Firth, który zjadł zęby na kreowaniu zapiętych pod szyję dżentelmenów, pozostaje więc w bezpiecznych granicach swojego emploi. Z kolei Law sprawia miejscami wrażenie, jakby grał… Matthew McConaugheya. Jego Wolfe to przecież większy niż życie południowiec skłonny do popadania w maniackie monologi - czyli ewidentnie specjalność gwiazdy "Detektywa". Nieco w tyle za trzymającą poziom parą gwiazd pozostaje Nicole Kidman. Aktorce przypadła w udziale rola ukochanej Wolfe’a, Aline Bernstein. Kobieta nie może pogodzić się z faktem, że Perkins pozbawił ją tytułu muzy pisarza i staje na drodze ich przyjaźni. Film nie oddaje jednak bohaterce (ani aktorce) sprawiedliwości. Kidman ma niemal wyłącznie sceny dramatycznych demonstracji zazdrości, przez co przypomina raczej scenariuszową komplikację niż trójwymiarową postać. 

Ten akcent położony na aktorstwo i odrobinę hermetyczna inscenizacja nie powinny dziwić. Grandage dotychczas pracował w teatrze, a film jest jego kinowym debiutem. A jeśli reżyser czerpie ze swojej macierzystej dziedziny, to raczej z wystawianej po bożemu szekspirowskiej klasyki niż z jakichś awangardowych performance’ów. Bo "Genius" to kino przezroczyste, które stoi niemal wyłącznie gwiazdorskimi rolami; rzetelna biografia z fachowym scenariuszem pióra weterana Johna Logana. Stąd też zgrana, lekko wchodząca w sepię paleta barwna czy jazzujące w rytmie epoki sekwencje montażowe: ma być przecież "dawno temu" i „elegancko”. Czyli miło, poprawnie, momentami nudno. W rezultacie "Genius" to lepszy przyczynek do refleksji nad literaturą niż kawałek rasowego kina. Sugeruje to już zresztą scena, w której jedna z córek Perkinsa zbywa zapraszającego ją na randkę chłopca: "ja nie chodzę na filmy, ja czytam książki". 
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones