Tim Burton okazał się tylko człowiekiem. Po całej serii ciekawych fabularnie i wizualnie projektów jak "Duża ryba" czy "Gnijąca panna młoda", trafił w końcu na temat, któremu nie podołał. A zdawało się że wszystkie elementy są jak najbardziej burtonowskie. Seryjny morderca, XIX-wieczna Anglia - wszystko to w muzycznej oprawie. Niestety "Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street" to jerychońska trąba kinematograficzna, która zniszczyć może nawet najbardziej tolerancyjnego z widzów. Sam Sweeney Todd to postać równie znana i legendarna co choćby Kuba Rozpruwacz. Czy żył naprawdę, tego już dzisiaj nie sposób dociec. Jednak jego dzieje trwają, uwiecznione w licznych sztukach teatralnych, książkach i filmach. W 1979 powstał musical i to właśnie on stał się podstawą filmu Tima Burtona. Tytułowy Todd to w rzeczywistości golibroda Benjamin Barker, który został niesłusznie skazany na 15 lat pobytu w kolonii karnej w Australii. W ten sposób skorumpowany sędzia postanowił odsunąć Benjamina od jego pięknej żony, na którą sam miał chrapkę. Po powrocie do Londynu Todd dowiaduje się, że żona, zgwałcona, zażyła truciznę, a córka przebywa zamknięta w domu znienawidzonego sędziego. Zrozpaczony Todd poprzysięga zemstę. Zanim jednak dobierze się do swego oprawcy, zarżnie srebrnymi brzytwami sporą część męskiej populacji Londynu, z których jego wspólniczka przygotuje przebojowe paszteciki. Fabuła "Sweeney Todda: Demonicznego golibrody z Fleet Street" idealnie trafia w zainteresowania Tima Burtona. Kiedy ogląda się film, wyraźnie czuje się, że reżyser miał bardzo wyrazistą wizję. Rezultatem tego są znakomite, bardzo burtonowskie zdjęcia XIX-wiecznego Londynu: gotyckie, ponure, mroczne i okrutne. Dariusz Wolski, choć pierwszy raz współpracował z Burtonem, spisał się fantastycznie, współtworząc nastrój, który wszyscy fani autora "Jeźdźca bez głowy" znają i kochają. Podobnie jest z kostiumami i scenografiami. Również aktorzy - kiedy nie śpiewają - spisują się tak, jak należało oczekiwać. Depp i Bonham Carter przyzwyczaili nas do pewnego, wysokiego poziomu, z którego i tutaj nie schodzą. Jednak to epizody Sachy Barona Cohena czy Timothy'ego Spalla nadają całości smaczku i najbardziej zapadają w pamięć. Zatem co nie wyszło, że pomimo tych wszystkich plusów, film jest słaby, prawdopodobnie najsłabszy w karierze Burtona? Odpowiedź jest prosta: cała musicalowa otoczka. Po pierwsze, przy całej sympatii dla aktorów, nikt z grających główne role nie potrafi śpiewać. Wyją niemiłosiernie, stanowiąc znakomitą konkurencję, ale jedynie dla kocich wiosennych serenad. Tylko fanom kuriozalnych programów telewizyjnych w stylu "Jak oni śpiewają?" mogą się tego rodzaju popisy podobać. Nawet jednak tam producenci mają więcej przyzwoitości i ich program nie trwa dwie godziny. Brak muzycznego talentu można byłoby jeszcze wybaczyć. W końcu Susan Sarandon powinna mieć ustawowy zakaz śpiewania, a mimo to "Rocky Horror Picture Show" to świetna zabawa. Podstawowym problemem z filmem Tima Burtona jest libretto Stephena Sondheima. Na deskach broadwayowskiego teatru może się i ono sprawdza, a raczej sprawdzało 30 lat temu. We współczesnym kinie nie ma jednak dla niego miejsca. Na dodatek Burton zachowuje się tak, jakby kompletnie nie wiedział, co z muzyką zrobić. Samo ubranie jej w gotyckie, mroczne i krwawe kostiumy w niczym tu nie pomaga. Wręcz przeciwnie, podkreśla tylko podstawowy błąd w założeniu. Muzyka i obraz w ani jednym momencie do siebie nie przystają. Prowadzi to do schizofrenicznego uczucia rozdwojenia, gdzie obraz zaciekawia, lecz muzyka odpycha. "Sweeney Todda (...)" można polecić tylko i wyłącznie zażartym fanom wcześniejszej twórczości Tima Burtona, którzy w kakofonii dźwięków odnajdą okruchy jego nieprzeciętnej wyobraźni.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu