Zmierzch bogów?

Fakt, że w półtoragodzinnym montażu udało się zmieścić tyle historycznofilmowych kontekstów, już sam w sobie zasługuje na uznanie. Co najlepsze, nieskrywane urzeczenie kinem i metodą nie
Zmierzch bogów?
"Hipnoza", "szamanizm", "zatracenie" to słowa, które przewijają się przez ten film jak mantra. Ludzie poświęcający własne zdrowie dla misji, podążający ślepo – w mrozie, skwarze, bez przerwy na fajka czy perspektywy zakończenia pracy – za kosmiczną wizją "genialnego" artysty, "najpiękniejszego" mężczyzny w peerelowskiej szarzyźnie, przybysza z Galaktyki Francja, gdzie królowały modne stroje, radykalne idee i dekadenckie poczucie, że świat koniecznie trzeba wywracać na nice. Nikt nigdy nie wyciskał ze scenografek i kostiumografek takich pokładów kreatywności, nikt nie próbował rozłożyć tak bombastycznego płótna – gnostyckiej opowieści o kosmonautach, narodzinach religii i własnej depresji – na prowizorycznej, chybotliwej sztaludze gospodarki niedoborów. 600 dni zdjęciowych – skoro dzisiaj brzmi to jak absurd, to co dopiero w fasadowej rzeczywistości małej Gierkowskiej stabilizacji, która mogła co prawda podźwignąć krzepki i nośny propagandowo "Potop", ale już niekoniecznie psychoanalityczną podróż na ciemną stronę Księżyca.

Wszyscy wiemy, jaki był finał tej odysei: na dwa tygodnie przed zakończeniem zdjęć Janusz Wilhelmi, ówczesny wiceminister kultury i sztuki, upokorzył Andrzeja Żuławskiego i wstrzymał produkcję "Na srebrnym globie". Jako oficjalną przyczynę podano względy ekonomiczne i rozdęty do granic możliwości budżet, ale z "Ucieczki..." Kuby Mikurdy – wspaniałego montażu archiwaliów, wywiadów z członkami ekipy, świadkami epoki i rodziną reżysera – wyłania się obraz dużo bardziej skomplikowany. Sytuacja polityczna miesza się tu z prywatną, a przemoc instytucjonalna z przemocą wpisaną w modernistyczny paradygmat reżysera-demiurga, który dzisiaj, to pewne, znajduje się w permanentnym odwrocie. Jest tu i zakulisowa walka "na górze", i niechęć polskiego środowiska filmowego do "francuskiego fircyka", i trudne do przemilczenia, szczególnie z obecnej perspektywy, nadużycia w miejscu pracy. Kręcona między innymi w kopalni soli w Wieliczce i na pustyni Gobi adaptacja młodopolskiej trylogii Jerzego Żuławskiego, stryjecznego dziadka Andrzeja, wymagała niesłychanej ekwilibrystyki realizatorskiej oraz biegłości w sztuce improwizacji. Reżysera nie interesowało kręcenie epopei science-fiction; on chciał wykreować całą potężną, alternatywną rzeczywistość, uniwersum złożone z fantazmatów, marzeń sennych, zapożyczeń literackich i filozoficznych, które, dodatkowo, odzwierciedlałyby aktualny stan jego psyche: poczucie niezrozumienia i odrzucenia (przymusowa emigracja po "zapułkowaniu" "Diabła") oraz czarną rozpacz po rozpadzie związku z Małgorzatą Braunek. Coś, co być może, w warunkach współczesnych, mógłby podźwignąć jakiś kilkusezonowy moloch telewizyjny, ale w PRL-u – rzecz od początku skazana na porażkę.

Mikurda rozmawia z uczestnikami tego straceńczego przedsięwzięcia, a w ich wypowiedziach odnajduje wdzięczność i to pomimo świadomości, że na planie panoszyła się przemoc, zmęczenie, a w ostatniej fazie realizacji także rezygnacja i kryzys. Jest to wdzięczność przede wszystkim za możliwość ucieczki – do czego nawiązuje tytuł dokumentu – od peerelowskiej stagnacji i beznadziei w autonomiczny wszechświat cudzej fantazji, która, w skrajnie nieprzychylnych warunkach, nie chodziła na żadne praktyczne czy finansowe kompromisy. Akt twórczy był u Żuławskiego totalny, bliski filozofii mistyków scenicznych w rodzaju Jerzego Grotowskiego: Andrzej Seweryn wspomina w filmie, tonem być może nieco zbyt natchnionym, że reżyser odczuwał prawdziwą satysfakcję dopiero wtedy, kiedy aktor po odegraniu sceny nie potrafił wydusić z siebie już żadnego słowa ani podnieść się o własnych siłach. Na planie strach przed demiurgiem mieszał się z bezgranicznym uwielbieniem, a wymóg morderczego wysiłku podobno nie przeszkadzał w budowaniu wzajemnego zaufania. "Jebitne ego" Żuławskiego (to kolejny cytat z filmu) – ten sam skrajny narcyzm, który utrudniał mu budowanie zdrowych relacji rodzinnych – sprawdzało się doskonale jako spoiwo wspólnotowego, paramistycznego doświadczenia kreacji. Uczestniczenie w czymś szalonym, absurdalnym i zakończonym porażką kształtowało mit "Na srebrnym globie" przez kolejne dekady, a wspomnienia świadków – nacechowane silnym emocjami – to w rzeczywistości jedyne, do czego mamy dzisiaj dostęp. Sama "realność" tych emocji pozostaje oczywiście zagadką, natomiast obecne w montażu Mikurdy głosy i obrazy zapraszają nas do wspólnej fascynacji Andrzejem Zwycięzcą (który jednakowoż przegrał i dokończył film dopiero po 11 latach, zastępując brakujące sceny tekstami czytanymi z offu). Jednocześnie każą powątpiewać we własną bezstronność, ograniczyć zaufanie, przemyśleć stare reguły i olimpijskie legendy, które wyśpiewuje nasza kulturowa miłość do kina autorów.

Fakt, że w półtoragodzinnym montażu udało się zmieścić tyle historycznofilmowych kontekstów, już sam w sobie zasługuje na uznanie. Co najlepsze, nieskrywane urzeczenie kinem i metodą nie przesłoniło wielkiej niejednoznaczności postaci Żuławskiego, wszystkich kontrowersji, które budziło i wciąż budzi jego życie prywatne i zawodowe. "Ucieczka..." jest w istocie filmem o zmierzchu – a może nawet: spektakularnej porażce – figury modernistycznego artysty-reżysera, na co zwrócił już uwagę Michał Oleszczyk (w facebookowym wpisie) oraz sam Mikurda (na spotkaniu po projekcji, w której uczestniczyłem). Potężne ego, skłonność do manipulowania ludźmi, ich testowania w trybie "sprawdzam, czy dysponujesz odpowiednim dowcipem i intelektem, żeby móc spijać miód z ust geniusza", w połączeniu z brakiem poszanowania dla integralności cielesnej i psychicznej własnej "materii twórczej" – czyli aktorów i członków ekipy – składa się raczej na obraz antybohatera, przynajmniej według nowej, wykuwającej się na naszych oczach etyki pracy twórczej. Dzisiaj, kiedy mówimy o empatii, szacunku i demokracji na planach zdjęciowych, myślimy o rzeczywistej wspólnocie równych, a nie grupce akolitów, zorganizowanej na modłę religijną wokół figury wszechwiedzącego, dzierżącego absolutną władzę kapłana-boga. Nawet jeśli owa "demokratyzacja sztuki" wciąż jest trudna do zrealizowania w praktyce. Oraz wbrew lękom, że ograniczy ona autonomię twórczą, zamykając drzwi szalonym wizjonerem i ich samonapędzającym się uniwersom. Przy całym szacunku dla kinowych konserwatystów i zwykłych malkontentów – w tę ostatnią opcję akurat nigdy nie uwierzę. Empatia nie zabije kreatywności. A jeśli nawet – cóż, być może ją też trzeba wymyślić na nowo. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones