TILDA SWINTON – CZŁOWIEK, KTÓRY SPADŁ NA ZIEMIĘ
Tilda Swinton jest (świecką) ikoną ery ponowoczesnej. Jej symbolem i konkretem zarazem. Role Tildy pokazują, jak zmienia się współczesna zachodnia kultura, podają w wątpliwość to, co kiedyś wydawało się jednoznaczne i ściśle określone. Kreacja
Tildy Swinton, która pierwsza przychodzi mi na myśl? Nie zgadniecie. Archanioła Gabriela w
"Constantinie" (2005)
Francisa Lawrence’a. To tandetne filmidło zawiera kwintesencję tego, czym
Tilda jest. W komiksowym skrócie pokazuje istotę jej emploi. Pierwszy raz widzimy Gabriela, gdy stoi tyłem przy kominku. Podchodzi do niego Constantine, anioł się odwraca. Ubrany jest w elegancki garnitur i krawat. Ma długą, opadającą na oczy grzywkę i androginiczną twarz
Tildy, która – z cokolwiek sadystycznym uśmieszkiem – oznajmia
Keanu, iż Bóg go nie lubi. Gabriel powróci w ostatnich sekwencjach filmu. Okaże się wtedy, że planuje globalny przewrót – chce rzucić ludzkość w objęcia syna Szatana. Niezależność Archanioła nie podoba się jednak tym na górze, toteż zostaje on zdegradowany i zamieniony w człowieka.
I taka właśnie jest
Tilda – ani Panu Bogu świeczki, ani diabłu ogarka. Męska, żeńska, nijaka, bezpłciowa, ponadpłciowa. Oczywiście, tę wieloznaczność wygrała wcześniej w dużo ciekawszym filmie
"Orlando" (1992)
Sally Potter, gdzie była istotą wiecznie młodą, wędrującą przez historię i zmieniającą się z chłopca w dziewczynę.
"Constantine" dodał jednak do tych poziomych peregrynacji układy pionowe.
(fot. z "Constantine")
Nietypowa, nieokreślona, wymykająca się prostym klasyfikacjom uroda
Tildy (ładna? piękna? brzydka? kobieca? chłopięca?) predestynuje ją do grania postaci "nie z tego świata". Wiedział to już jej odkrywca i mentor, brytyjski malarz i reżyser,
Derek Jarman, u którego zadebiutowała w
"Caravaggiu" (1986). W jego filmowym poemacie
"Ogród" (1990)
Swinton pojawia się jako Madonna (ta ze świętych obrazków, a nie od "Like a Prayer"), uciekająca z Dzieciątkiem przed gromadą papparazich. U
Jarmana Tilda jest albo staje się kimś z innego wymiaru. Na przykład, Lena, ze wspomnianego
"Caravaggia", to prosta dziewczyna, ale w malarskiej optyce tytułowego bohatera zyskuje sakralną aurę. W
"The Last of England" (1988) – medytacji
Jarmana nad upadkiem Anglii wziętej w żelazny ucisk Margaret Thacher, damy o mentalności handlarki – aktorka w sukni panny młodej wykonuje obłąkańczy taniec przy ognisku. Późniejsze o rok,
"Requiem wojenne" – ilustracja słynnej kompozycji
Benjamina Brittena – przynosi długie ujęcie, w którym nieruchoma kamera kontempluje pełną emocji twarz
Tildy. I wreszcie dwie mniej metaforyczne, a bardziej krwiste role silnych kobiet – Lady Ottoline Morrell w
"Wittgensteinie" (1993), ekscentrycznej opiekunki artystów, kochanki
Bertranda Russella, która na ekranie paraduje w kolorowych, strojnych kreacjach, oraz królowej Izabelli z
"Edwarda II" (1991): ambitnej, przebiegłej, bezwzględnej, żądnej władzy (nagroda na festiwalu w Wenecji). Baśniowym odbiciem Izabelli stanie się zła Biała Czarownica z dwóch części
"Opowieści z Narnii" (2005, 2008); jej współczesną, korporacyjną wersją – Karen Crowder z
"Michaela Claytona" Tony’ego Gilroya (Oscar 2007 w kategorii "najlepsza żeńska rola drugoplanowa").
(fot. z "Opowieści z Narnii")
Madonna, Archanioł, Czarownica... Dorzućmy jeszcze do tej grupy trzy klony z zabawnego filmu
"Teknolust" (2002)
Lynn Hershman-Leeson i blond zjawę z widmowego
"The Limits of Control" (2009)
Jima Jarmuscha. Ale jednocześnie
Tilda potrafi być bardzo "down-to-earth". W
"Broken Flowers" (2005) tego samego
Jarmuscha daje przecież w mordę
Billowi Murrayowi. Grywa kobiety proste (
"Młody Adam", 2003) i pragmatyczne (
"Tajne przez poufne", 2008). Takie postacie zdają się bliższe jej postawie życiowej. Wywodzi się z rodziny arystokratycznej, lecz trudno byłoby w jej zachowaniu znaleźć jakieś przejawy wielkopaństwa. Miałem dwa razy przyjemność obserwować
Tildę podczas festiwalu w Berlinie. W przeciwieństwie do anorektycznych i bladych jak ściana gwiazd Hollywoodu, ślących sztuczne uśmiechy podczas konferencji prasowej, łaziła po festiwalowych obiektach w swoich workowatych sukniach i swobodnie mieszała się z tłumem. Gdy dziennikarze zadawali jej pytanie w stylu: "co pani czuje po nominacji do Oscara?", odpowiadała, że ważniejsza jest dla niej nagroda Teddy, którą otrzymała w Berlinie od mniejszości seksualnych, bo wie, że to nagroda od przyjaciół za wspieranie słusznej sprawy. Właśnie razem z przyjaciółmi – reżyserem
Isaakiem Julienem i kompozytorem Simonem Fischer-Turnerem – promowała też, poświęcony pamięci
Jarmana, dokument
"Derek" (2008), którego była scenarzystką, producentką i narratorką.
(fot. z "Tajne przez poufne")
Tilda Swinton nie zapomina, że jej korzenie tkwią w sztuce niezależnej, alternatywnej, zaangażowanej. Nadal ryzykuje i eksperymentuje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Hollywood to dla niej głównie miejsce, gdzie może od czasu do czasu zarobić niezłe pieniądze. W ostatnich latach, owszem, pojawiła się w
"Ciekawym przypadku Benjamina Buttona" (2008), w Narnii i
"Michaelu Claytonie", ale jednocześnie zagrała u
Jarmuscha,
Ericka Zonki (
"Julia", 2008) ,
Beli Tarra (
"The Man from London", 2007) czy włoskiego reżysera,
Luki Guadagnino (
"Jestem miłością", 2009 – nota bene w 1999 roku wystąpiła w jego debiucie, thrillerze
"The Protagonists", a w 2002 reżyser zrobił z nią krótki dokument
"Tilda Swinton: The Love Factory"). Czekam na film
"Die Blutgrafin" niemieckiej awangardowej reżyserki,
Ulrike Ottinger z dialogami
Elfriede Jelinek, w którym
Tilda Swinton ma zagrać księżną Elżbietę Batory (w obsadzie znajdzie się także
Isabelle Huppert!).
(fot. z "Michael Clayton")
Wspomniana wyżej nieoznaczoność
Tildy, widoczna już w jej wyglądzie, czyni ją świetnym medium dla wszelkiego rodzaju projektów konceptualnych. W filmie
"Teknolust" jest symboliczna pod tym względem scena, w której grany przez aktorkę klon przewodzi prąd z jednej lampy do drugiej.
Tilda Swinton równie dobrze przewodzi idee, a zarazem pozwala widzowi wpisywać w siebie różne znaczenia i interpretacje. Sama zorganizowała w 1995 roku performance zatytułowany "The Maybe" – spała w szklanym pudle ustawianym na widoku publicznym w galeriach sztuki Londynu i Rzymu.
W 1988 roku wzięła udział w dokumencie
"Cycling the Frame" Cynthii Beatt. Podróżowała na rowerze wzdłuż Muru Berlińskiego (od zachodniej strony, rzecz jasna). W roku 2009 artystki wróciły do stolicy Niemiec.
Tilda odbyła rundę po tej samej trasie co dwadzieścia jeden lat wcześniej – tym razem śladami nieistniejącego już Muru. Zapisane to zostało w dokumencie
"The Invisible Frame". Zderzenie obu filmów
Beatt – starego i nowego – rodzi refleksje na temat upływu czasu i arbitralności granic wyznaczanych przez ludzi trzymających władzę, ale także nasuwa pytanie o ową tytułową "niewidzialną ramę", która, być może, wciąż oddziela oba światy.
Tilda nie należy do żadnego z nich, jest "człowiekiem, który spadł na Ziemię" i właśnie zwiedza na rowerze obcą planetę.
Postacie grane przez
Swinton często na naszych oczach wchodzą w rolę. Konstruują siebie lub są konstruowane z rozmaitych elementów – choćby Orlando przechodzący między stuleciami i płciami. W fabularyzowanym dokumencie,
"Niebezpieczna kultura" (2007)
Tilda wręcz oznajmia przed kamerami, że wciela się w postać żony Steve’a Kurtza, artysty oskarżonego w USA o bioterroryzm. W
"Michaelu Claytonie" obserwujemy, jak Karen Crowder, prawniczka zbrodniczej korporacji, przygotowuje się do publicznych występów – dobiera części garderoby czy, cała spocona i przerażona, przepowiada na głos swoje kwestie.
(fot. z "Jestem miłością")
Najlepsze role
Tildy Swinton to właśnie te "kreacyjne". Nazwałbym je także "malarskimi", bowiem nakreślone zostały kilkoma – czasami ostrymi, czasami delikatnymi – pociągnięciami pędzla. Taki jest również portret Emmy Recchi – żony zamożnego przemysłowca zakochanej w koledze syna – we wchodzącym właśnie na nasze ekrany, melodramacie
"Jestem miłością". Składa się z drgnięć, zawahań, zamyśleń bohaterki. Gdy
Tilda idzie w "bebechowatość", rezultaty bywają (być może z winy reżyserów) gorsze. Nie udała się, na przykład, podpisana przez
Ericka Zoncę "Julia" (2008) – skądinąd, remake filmu
Johna Cassavetesa "Gloria". Rola alkoholiczki porywającej dziecko jest po prostu przeszarżowana.
Tilda Swinton to dla mnie
Marlena Dietrich przełomu stuleci. Z pozoru takie zestawienie brzmi absurdalnie – gdzież tu porównywać hollywoodzką gwiazdę w starym stylu z "wyluzowaną" antygwiazdą! A jednak – gdy niedawno pisałem tekst o
Dietrich, doszedłem do wniosku, że fenomen jej popularności polega na tym, iż zmieściła w swojej biografii i karierze cały wiek XX. Jego paradoksy, sprzeczności, konflikty... Grała kobiety wyzwolone i "niewolnice miłości". Miała licznych kochanków i kochanki, a jednocześnie pozostała żoną jednego mężczyzny aż do jego śmierci. Uciekła przed niemieckim totalitaryzmem i podporządkowała się hollywoodzkiemu systemowi. Przeszła szlak bojowy i sceny wszystkich kontynentów. Itd. itp.
(fot. z "Jestem miłością")
Także
Tilda Swinton jest (świecką) ikoną ery ponowoczesnej. Jej symbolem i konkretem zarazem. Alternatywna arystokratka, awangardowa laureatka Oscara. Nawet życie prywatne aktorki odbiega od mieszczańskich standardów – jakiś czas temu pisma kolorowe ekscytowały się faktem, że żyje jawnie w trójkącie z dwoma mężczyznami. Role
Tildy są odbiciem naszych dylematów płciowych, obyczajowych, politycznych, etycznych, również technologicznych. Pokazują, jak zmienia się współczesna zachodnia kultura, podają w wątpliwość to, co kiedyś wydawało się jednoznaczne i ściśle określone.
Tilda Swinton – człowiek, który spadł na Ziemię, by wywołać tu małą rewolucję...