Relacja

52. Festiwal w Karlowych Warach: Z wizytą u Daliborka

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/52.+Festiwal+w+Karlowych+Warach%3A+Z+wizyt%C4%85+u+Daliborka-123937
Gdyby chcieć opisać festiwal w Karlowych Warach jednym zdaniem, można by stwierdzić, że to wrocławskie Nowe Horyzonty w rozmiarze XXL. Czeska impreza ma, rzecz jasna, bogatsze tradycje, ale w podobny sposób łączy repertuarowe ambicje z bezpretensjonalną atmosferą. Poczucie swobody udziela się tu nie tylko rzeszom kinofilów, lecz także zaproszonym gościom. Uma Thurman odwiedziła widzów plenerowego pokazu "Kill Billa", Ken Loach przy każdej okazji wygłaszał płomienne przemówienia, a Siergiej Łoźnica wmieszał się w festiwalowy tłum i nie wychodził z kina. Rosyjski reżyser miał ku temu dobre powody, bo program imprezy tradycyjnie imponował rozmachem i pozwalał nadrobić najważniejsze zaległości z Cannes, Berlina, Wenecji i Sundance. Ku uciesze organizatorów, całkiem pozytywnie oceniano tym razem także – często krytykowany w ostatnich latach – poziom konkursu głównego.


Festowalowe jury miało skomplikowane zadanie, bo wśród tytułów ubiegających się o Kryształowy Globus zabrakło zdecydowanego faworyta. Dodatkowe utrudnienie stanowił charakteryzujący tegoroczny konkurs eklektyzm. W jaki bowiem sposób porównać ze sobą komedię romantyczną rozgrywającą się w środowisku ludzi dotkniętych autyzmem, dramat o psychoterapii weteranów wojny bałkańskiej i thriller obnażający mroczne tajemnice pewnej korporacji? Jurorzy dokonali jednak salomonowego wyboru i obdzielili nagrodami niemal wszystkie tytuły wymieniane w kuluarowych spekulacjach. Pewnym zaskoczeniem może być tylko przyznanie Kryształowego Globusa akurat filmowi "Křižáček" (ang. tytuł "Little Crusader") Vaclava Kadrnki. Nagrodzenie poetyckiej, osadzonej w średniowiecznych realiach opowieści o trudach ojcostwa wygląda jak przesadny ukłon w stronę gospodarzy imprezy, których kino fabularne znajduje się w wyraźnym kryzysie. 

Przykład idzie z góry

Ze znacznie cieplejszym przyjęciem niż "Křižáček" spotkał się – zasłużenie nagrodzony za najlepszą reżyserię – film "Čiara" (ang. tytuł: "The Line"). Obraz Petera Bebjaka nie daje widzowi obietnic bez pokrycia i okazuje się po prostu przyzwoitym kinem gangsterskim osadzonym w realiach słowacko-ukraińskiego pogranicza. Reżyser nie tylko czuje konwencję, lecz także umiejętnie steruje emocjami widza. Niestroniąca początkowo od komediowej lekkości "Čiara" z każdą chwilą odsłania coraz więcej goryczy. Dużym atutem filmu okazuje się postać głównego bohatera – trochę twardziela, a trochę poczciwca, który może i utnie przeciwnikowi palec, ale raczej nie sprzeda mu kuli w łeb. Charakteryzujące Adama moralne skrupuły zapewniają mu naszą sympatię, lecz jednocześnie stanowią przyczynę jego upadku. W świecie "Čiary" trwa bowiem permanentna licytacja na bezwzględność, a kto przegrywa, natychmiast wypada z gry. Bebjak nie ma oporów przed wskazaniem, że odpowiedzialność za taki stan rzeczy stoi po stronie niewydolnych instytucji państwowych. Wyrazisty symbol ich niemocy stanowi komendant straży granicznej – jowialny grubasek wyglądający jakby urwał się wprost z "Wesela" Smarzowskiego.


Przekonanie, że przykład idzie z góry, a ośmieleni przez zdemoralizowaną władzę bohaterowie sami pozbywają się moralnych hamulców, urosło do rangi motywu przewodniego tegorocznego festiwalu. Podobny przekaz płynął nawet z przypomnianych przez organizatorów klasyków takich jak – pokazywane przy wypełnionej po brzegi sali – "Sklep przy głównej ulicy" czy "Krótki film o zabijaniu". Dalekie pokrewieństwo z tymi dziełami można dostrzec w – uznawanej przez wielu za największe spełnienie tegorocznego konkursu – "Arytmii". Film Borysa Chlebnikowa opowiada o trudnych zmaganiach z codziennością będących udziałem młodego sanitariusza. Choć można by nakręcić na ten temat przygnębiający dramat społeczny, rosyjski reżyser postanowił wybrać inną, znacznie mniej oczywistą drogę. Główny bohater – zapijaczony lekarz o wielkim sercu – w ujęciu Chlebnikowa stanowi kolejne wcielenie popularnego w rosyjskiej kulturze archetypu "świętego grzesznika". Pogrążonego w postępującym alkoholizmie Olega nie sposób zresztą potępiać. Podporządkowana absurdalnej logice ekranowa rzeczywistość sama wydaje się w końcu efektem kaprysu ciężko nawalonego demiurga. 

Przedstawiona w "Arytmii" wizja Rosji pozwala zrozumieć, dlaczego dawniej nazywano ten kraj "chorym człowiekiem Europy". Chlebnikow bezlitośnie szydzi ze świata, w którym biurokratyczne procedury urosły do rangi świętości, a nowe przepisy zostają wprowadzone, bo "sprawdziły się w Moskwie". W efekcie dochodzi do sytuacji, gdy sanitariusze muszą przerwać zabieg w połowie i ustąpić miejsca innej ekipie, gdyż pacjent jest przypisany do jej rejonu działania. Trudno dziwić się, że w takich warunkach ludzie nienawidzą państwowych służb, a kiedy karetka chce przejechać przez zakorkowane miasto, nikt nie zamierza ustąpić jej miejsca.


Groteskowa konwencja, w której pozostaje utrzymana "Arytmia" stanowi zwykle spore wyzwanie dla aktorów. Wcielający się w rolę Olega Aleksander Jatsenko odnalazł się w niej jednak bez zarzutu i nic dziwnego, że został za to uhonorowany nagrodą. Równie zasłużone okazały się laury dla duetu Jowita Budnik-Eliane Umuhire za role w "Ptaki śpiewają w Kigali". Obie aktorki doskonale zrozumiały intencje Joanny Kos-Krauze, która wraz ze zmarłym w trakcie realizacji filmu mężem Krzysztofem postanowiła opowiedzieć o ludobójstwie w Ruandzie bez użycia hollywoodzkich klisz. Zamiast pokazywać samą masakrę, polscy twórcy woleli przyjrzeć się jej bolesnych konsekwencjom i trudnemu procesowi radzenia sobie z traumą. Koncepcja ta dała Budnik i Umuhire możliwość wykreowania postaci na zewnątrz wyciszonych, lecz w środku buzujących od tłumionych emocji.

Nagroda dla "Ptaków" podtrzymuje dobrą passę Krauzów w Karlowych Warach. Polskich twórców zaproszono do tamtejszego konkursu już czterokrotnie, a w 2005 roku uhonorowano ich nawet Kryształowym Globusem za "Mojego Nikifora". Świetnie przyjęte przez krytykę "Ptaki" okazały się filmem znacznie lepszym niż nowe dzieło innego dawnego triumfatora festiwalu – George'a Owaszwiliego. Zrealizowana przez niego "Khibula" wydaje się interesująca tylko w punkcie wyjścia. Reżyser postanowił przypomnieć na ekranie epizod z najnowszej historii Gruzji dotyczący obalenia demokratycznie wybranego prezydenta – Zviada Gamsakhurdii. Wbrew zapowiedziom o emigracji, polityk ukrył się na Kaukazie, gdzie miał spotkać się z sojusznikami, by podjąć próbę odzyskania władzy.

Owaszwili szybko daje do zrozumienia, że plany prezydenta stanowią tylko i wyłącznie pobożne życzenie. W tej sytuacji "Khibula" staje się kolejną – choćby po dziełach Aleksandra Sokurowa – opowieścią o silnej jednostce, która musi zmierzyć się z nagłą utratą potęgi. Gruzin nie jest w stanie wykorzystać tkwiącego w tym temacie potencjału głównie dlatego, że jego opowieść grzęźnie w narracyjnych schematach. Jeśli bowiem o pewnych filmach mówi się, że są przegadane, "Khibula" stanowi przykład kina "przechodzonego". Bohaterowie Owaszwilego przez cały czas trwania projekcji maszerują po prostu od jednej kryjówki do drugiej, a w międzyczasie nie robią nic, by ich los mógł wzbudzić w nas choć cień zainteresowania.

Śmiejące się bestie

Oczywiście, Karlowe Wary to nie tylko Konkurs Główny. W prestiżowej sekcji "Horizons" pokazano w tym roku nowe dzieła takich twórców, jak Fatih Akin, Francois Ozon czy Michael Haneke. Z dużym zainteresowaniem spotkały się także seanse amerykańskich filmów niezależnych – "Wind River" i "A Ghost Story". Oba tytuły zostały osobiście przedstawione publiczności przez występujące w nich gwiazdy – odpowiednio Jeremyego Rennera i Caseya Afflecka. Pierwszy z filmów to utrzymany trochę w stylu "Fargo" mroczny kryminał, którego akcja toczy się na odciętej od świata, amerykańskiej prowincji. Drugi, jeszcze ciekawszy, jest – zabawnie grającym z popkulturowymi kliszami – połączeniem melancholijnego horroru i opowieści o okrucieństwie upływającego czasu.


Zarówno "Wind River", jak i "A Ghost Story" już wkrótce zostaną zaprezentowane polskiej publiczności podczas letnich festiwali filmowych. Wypada mieć nadzieję, że rodzima widownia będzie mogła zapoznać się także z osobliwym "Światem według Daliborka" w reżyserii Vita Klusaka. Czeski dokument daje świadectwo kilku miesięcy z życia zdeklarowanego neonazisty. Jeśli jednak spodziewacie interwencyjnego głosu w obronie demokracji albo – wręcz przeciwnie – empatycznego spojrzenia na człowieka z marginesu, trafiliście pod zły adres. "Daliborek" stanowi w końcu dzieło naczelnego prowokatora czeskiego kina.

Klusak udowadnia, że w pełni zasługuje na to miano, a przy okazji łamie za jednym zamachem bodaj wszystkie przykazania "polskiej szkoły dokumentu", ze słynnym "Żeby nie bolało" na czele. "Daliborek" znacznie bardziej niż dokonania Kieślowskiego czy Łozińskiego przypomina kino Marcina Koszałki. Zdominowany przez matkę bohater jest w miejscu, w którym mógłby znaleźć się Marcin z "Takiego pięknego syna urodziłam", gdyby nie odkrył w sobie talentu artystycznego. To trzydziestoparoletni loser odreagowujący życiowe niepowodzenia dzięki realizowaniu wrzucanych do sieci filmików. Dostępne na YouTubie nagrania to typowe skarby z krańców internetu wpisujące nacjonalistyczny bełkot w estetykę  gimnazjalnej kapeli deathmetalowej.


O protagoniście nie da się pisać inaczej niż w sposób kpiarski, gdyż reżyser przedstawia go jako – excusez le mot – kompletnego debila. Podczas oglądania "Daliborka" rodzą się pytania o celowość wyboru właśnie takiego bohatera. Być może ciekawiej byłoby przecież sportretować zafascynowanego neonazistowską ideologią inteligenta bądź niepozornego urzędnika czy pracownika korporacji. Spojrzenie Klusaka jest jednak cenne o tyle, że obejmuje nie tylko Daliborka, lecz także jego najbliższych – poczciwych przeciętniaków, do których wrażliwości chętnie odwołują się wszelkiej maści populiści. Bardzo wymownie wypada w filmie scena ukazująca matkę bohatera i jej poznanego przez internet partnera przysłuchujących się telewizyjnym wiadomościom. Gdy prezenterka przedstawia news o sytuacji czeskich Romów, sympatycznie wyglądający, pięćdziesięcioparoletni mężczyzna wypala nagle, że z tych Cyganów powinno się zrobić dywany. 

Równie wstrząsających momentów jest w "Daliborku" jeszcze kilka. Przez większość czasu film Klusaka stanowi jednak modelową czarną komedię, która przywraca świeżość niemiłosiernie wyeksploatowanemu cytatowi z Hrabala: "Czesi to śmiejące się bestie". Przy okazji film Klusaka ożywia także zazdrość wobec naszych południowych sąsiadów gotowych do mierzenia się ze wstydliwymi aspektami swojej rzeczywistości. Czy któryś z polskich reżyserów pójdzie tą drogą i odwiedzi z kamerą naszego własnego Daliborka?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones