Relacja

BERLINALE 2013: W Polsce, czyli nigdzie

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2013%3A+W+Polsce%2C+czyli+nigdzie-93008
63. Festiwal Filmowy w Berlinie rozpoczął się projekcją najnowszego filmu w reżyserii Wong Kar Waia. Chwalony za wizualną brawurę obraz opowiada o Ip Manie, słynnym mistrzu kung-fu, który był m.in. nauczycielem Bruce'a Lee. Po konferencjach prasowych, czerwonym dywanie i oklaskach reżyser musiał jednak czym prędzej ruszać na salę kinową - jest bowiem tegorocznym przewodniczącym Jury. A za nami już pierwsze seanse filmów konkursowych: "W imię..." Małgośki Szumowskiej oraz "Raju: Nadziei" Ulricha Seidla.

W imię efektu

Akcja "W imię..." Szumowskiej rozgrywa się w wiosce położonej na końcu świata. To tu raki zimują i diabeł mówi dobranoc. Widoczne gdzieniegdzie ślady istnienia jakiegoś "dalej" – nazwy amerykańskich miast na koszulkach mieszkańców, sklep o nazwie "Niagara" - jedynie potęgują wrażenie odosobnienia. W tej scenografii rozgrywa się dramat zmagającego się ze swoim homoseksualizmem księdza Adama (Andrzej Chyra). Choć nacisk położony na kwestię katolicyzmu to specyficznie polski koloryt (inspiracją dla reżyserki był zresztą artykuł w prasie), kluczem do międzynarodowego odzewu (vide udział w berlińskim konkursie) na twórczość Szumowskiej jest uniwersalność jej filmu. Pierwotny tytuł brzmiał "Nowhere" i faktycznie, sportretowane tu miejsce może wydać się równie obce zarówno mieszkańcowi Warszawy, jak i Berlina. Wszędzie znajdzie się przecież jakieś "nigdzie".  

Ta "światowość" widoczna jest jednak przede wszystkim w sposobie filmowego opowiadania. Reżyserka bardzo sprawnie wyciąga od aktorów umiejętność bycia przed kamerą, odwodząc ich od rutynowego odgrywania ról. Szczędzi także dialogów. Dynia (Mateusz Kościukiewicz), który nawiązuje miłosną (?) relację z Adamem, wypowiada w zasadzie tylko jedno zdanie. Nie ma tu wielu tradycyjnie "napisanych" i odegranych scen, wiele z nich sprawia wrażenie zaimprowizowanych, sprowokowanych. Wynika to między innymi z udziału nieprofesjonalnych aktorów, wcielających się w wychowanków prowadzonego przez księdza ogniska dla trudnej młodzieży. Drugi plan zarysowany jest pierwszorzędnie właśnie dzięki wiarygodnej ekranowej obecności tych naturszczyków. Widać to już w otwierającej film sekwencji, gdzie banda lokalnych dzieciaków angażuje się w szereg agresywnych zachowań i znęca się nad miejscowym upośledzonym. Szumowska podpowiada tu jeden z tematów filmu: wykluczenie.

Na wątek odrzucenia seksualnego odmieńca przez miejscową społeczność nakłada się dodatkowo dynamika walki klas. Adama przeniesiono z innej parafii i od razu widać, że wyróżnia się z otoczenia. Wychowankowie komentują jego markowe ciuchy, widzimy go z drogim laptopem, białymi słuchawkami Apple’a. Ale reżyserka nie ciągnie tego tropu, nie nadaje konfliktowi politycznego wymiaru. Gdy ucieka od deklaratywności w powściągliwość, opowiadanie obrazem – rezultat jest jednak udany. Dostajemy wówczas inscenizacyjne smaczki w rodzaju sceny masturbacji w wannie, gdy kamera zatrzymuje się na twarzy Adama, a o tym, czego nie widać, daje nam znać miarowe chlupanie wody. Gorzej, gdy niedomówienia zamienia Szumowska na nachalne symbole. Bohaterem jest katolicki ksiądz-homoseksualista? Adam - znaczące imię - odrzuca zatem zaloty – uwaga - Ewy (Maja Ostaszewska). Bohater jest wewnętrznie rozdarty i wadzi się z Bogiem? Biegając po lesie spogląda więc poprzez gałęzie ku – oczywiście – niebu. Mamy też kompozycję piety, gdy Adam uczy Dynię pływać i podtrzymuje go na powierzchni wody. Tę symboliczność można było rozegrać inaczej, jak udowadnia nieoczywista sekwencja, gdy ksiądz i Dynia biegają po polu kukurydzy, udając małpy. Metafora doprawiona szczyptą humoru staje się nagle nośna.

"W imię..." emanuje zatem niespełnionym potencjałem. Widać tu ewidentny talent, widać twórczą pasję. Szumowska jest reżyserką intuicyjną, emocjonalną – stąd biorą się największe zalety i wady jej filmów. W poszukiwaniu ekranowej atrakcji często traci ona twórcze skupienie, co prowadzi ją na manowce banału czy nawet kiczu. Na każdą chwilę, gdy uwodzi, znajdzie się moment rozczarowujący. Spowiedź Adama przed jego siostrą, mierzona na emocjonalny punkt kulminacyjny, jest trudna do oglądania. Ale nie dzięki prawdzie wyzierającej z wyznania "jestem pedałem" - a ze względu na bijący z tej tyrady fałsz. Niepotrzebne dopowiedzenie zaprzepaszcza to, co budowane było na fundamencie niejasności, tajemnicy. Czasem za bardzo widać, że Szumowska chce po prostu robić fajne, zadziorne filmy. Wychodzi wówczas na kalkulującą, wyrachowaną artystkę, która chwyta się byle kontrowersyjnego tematu i ubiera go w atrakcyjną oprawę. To chyba jednak nieprawda. "W imię..." nie jest filmem cynicznym. Mimo to – niezależnie od intencji – wciąż nie wolnym od wad.

Nadzieja matką grubych

Bezlitosny jak zwykle Ulrich Seidl domyka swoją trylogię "Raj" filmem o nadziei. Któż byłby lepszym bohaterem historii na taki temat niż dziecko? Matka i ciotka 13-letniej Melanie (ich losy poznaliśmy w poprzednich częściach tryptyku) to kobiety, których już dawno nie stać na tytułowy luksus. Ale dziewczynka wciąż jeszcze może liczyć, że jej los się odmieni. Najwyraźniej nigdy nie widziała żadnego filmu Seidla.

Austriacki reżyser pokazuje nam bowiem, że seksualna frustracja dorosłych ma podłoże w doświadczeniach młodości. Melanie całowała się już z chłopakiem i sama przyznaje, że nie był to książę z bajki. Koleżanka opowiada jej o utracie dziewictwa i, choć "nie chce straszyć", zapowiada, że, gdy przyjdzie kolej Melanie, czeka ją głównie ból. Dziewczynki spędzają wakacje na obozie dla otyłych dzieci, gdzie podtekstem zabiegów zdrowotnych są oczywiście surowe kryteria seksualnej atrakcyjności. "Każdy sukces wymaga dyscypliny" - deklaruje sadystyczny wuefista prowadzący zajęcia z uczestnikami zjazdu. Choć ukradkiem podjadają słodycze i myszkują po nocach w kuchni, dziecięcy pacjenci poddają się tej logice i energicznie uklepują swoje zbyteczne kilogramy, śpiewając "If you’re happy and you know it, clap your fat".  

W perspektywie Seidla raj to wyraz naturalnych, wspólnych wszystkim tęsknot za tym, co lepsze. Tytuły kolejnych odsłon jego trylogii nazywają fundamenty, na których opieramy te dążenia. Jak przestrzega nas popularne przysłowie, nadzieja ogłupia. Trwa nawet, gdy upadły już bastiony pozostałych dwóch wartości. Dla Seidla – dla którego szklanka jest zawsze w połowie pusta – tu jest właśnie materiał na film. Pokazuje on nam, jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla osobistego szczęścia, gdy w istocie kolejne desperackie starania – indywidualne i instytucjonalne - coraz bardziej oddalają nas od wyśnionego ideału. Próby socjalizacji podejmowane przez dzieci z obozu (np. gra w butelkę) są regularnie ukrócane przez wychowawców, którzy – o ironio – mają przecież asystować w skuteczniejszym uspołecznieniu młodych. Dorosły lekarz rozbudza seksualne zainteresowanie Melanie, podsyca jej nadzieję i podbudowuje samoakceptację, ale w rezultacie jeszcze bardziej krzywdzi bohaterkę. Reżyser raz po raz piętnuje kolejne przykłady rzeczywistości nie umywającej się do oczekiwań.

Czy są to meandry seks-turystyki, gorliwa wiara znajdująca wyraz w równie gorliwym samobiczowaniu, czy kierat formowania ciała według obowiązujących standardów, Seidl spogląda na te zjawiska równie surowym wzrokiem. Uwięzione w klatce wystudiowanych kadrów bohaterki jego trylogii upodlają się na naszych oczach, co reżyser znajduje na przemian śmiesznym i strasznym. Wydaje się jednak, że dyscyplina Austriaka zaczyna powoli więzić i jego samego. Jest coś zachowawczego w biczowaniu swoich bohaterów z chirurgiczną precyzją z filmu na film, w koło Macieju. Na szczęście Seidl nie posuwa się za daleko, i nie zadaje nam pytań, na które sam by sobie już sobie odpowiedział. Mimo sadystycznego sznytu, wciąż zatrzymuje się krok przed wydaniem wyroku i ocenieniem postaci. Może i patrzy on z okrutną przenikliwością, ale nie zapomina, że patrzy na człowieka. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones