Telewizja pokazała "Wilka z Wall Street" w wersji z podpiłowanymi kłami – z przykrytą golizną i przyciętymi wulgaryzmami. Zwietrzono szansę politycznej aferki, więc sprawa zrobiła się głośna i nagle brzydkie słowa dorobiły się w Polsce miliona adwokatów. Nareszcie. Poza świętym gniewem ocenzurowanie filmu
Martina Scorsesego powinno przede wszystkim budzić szczere uznanie dla benedyktyńskiej pracy cenzora. Warto było zamówić wersję ugrzecznioną tylko po to, żeby zobaczyć minę człowieka, który dowiedział się, że to on będzie odpowiedzialny za jej wykonanie. Pośród innych licznych atrakcji twórcom filmu udało się w nim upchnąć ponad pół tysiąca popularnych "faków", co czyni
"Wilka" pod tym względem rekordowym osiągnięciem kinematografii. Kto zna film tylko z wersji pokazanej w Polsacie, może błyskawicznie nadrobić zaległości, bo w sieci bez trudu da się znaleźć kilkuminutową kompilację wszystkich bluzgów z wersji oryginalnej. Wychodzi na to, że łatwiej byłoby wypuścić w świat surowy materiał z adnotacją "do samodzielnego montażu", poudawajmy jednak przez chwilę, że sprawa zrobiła się głośna, ponieważ wszystkim leży nam na sercu niezależność artystycznej wypowiedzi i zastanówmy się, czy istnieje w ogóle coś takiego jak "brzydkie słowo"? Czy zbitki spółgłosek i samogłosek mogą być szpetne albo niemoralne?
SŁOWA NA KA, SŁOWA NA PE Załóżmy, że nie ma słów brzydkich, są tylko ludzie, którzy ich brzydko używają, a o urodzie zawsze decyduje kontekst. Nie muszą wcale być związane ze sferą defekacji i seksualności, do której tradycyjnie odnoszą się przekleństwa. Pisał o tym kiedyś w felietonie Krzysztof Skiba, przyznając, że dla niego na przykład najbrzydszym "wyrazem na ka" jest "Krzaklewski". Sprawa jest więc uzależniona nie tylko od osobistych preferencji, ale też nietrwałej sytuacji politycznej – tekst ukazał się w efemerycznej polskiej edycji miesięcznika "Max" jeszcze w zeszłym tysiącleciu, w 1999 roku i dziś pewnie Skiba bez trudu wymyśliłby na tę samą literę jakieś inne szczególnie brzydkie słowo. Na mojej liście wysoko lokuję słowo "pieniążki", przy czym znowu decyduje kontekst. Dwa "pieniążki" dziesięciogroszowe znalezione pod kanapą są jeszcze całkiem w porządku, ale "pieniążki", na wspomnienie których ktoś trochę się ślini, to już prawdziwy koszmar. Razi to zdrobnienie, będące jednocześnie pieszczotą ("moje kochane pieniążki") i oznaką wstydu, jakby "pieniądze" miały w sobie coś wulgarnego. Szczęście, że opętani mamoną bohaterowie
"Wilka z Wall Street" rozmawiają raczej o forsie, kasie, szmalu i kabonie.
Wycinanie przekleństw jest dowodem marności cenzury, która może wykonać ślepy algorytm – usunąć "słowo na ka", kilka brzydkich "słów na pe" i rozmazać parę zupełnie niebrzydkich piersi – pozostając zupełnie bezradną wobec najbardziej obscenicznego przesłania, które przy odrobinie złych intencji da się z
"Wilka" wyczytać. Czyli wobec faktu, że podły gnojek będący bohaterem filmu jest pokazany jako spoko gość, któremu w sumie opłaciło się kraść, oszukiwać i traktować ludzi jak gówno. Gdyby tematem nie były bluzgi, napisałbym pewnie coś w rodzaju "traktować ludzi jak kurz pod butami", ale po cichu liczę, że wybroni mnie kontekst. W końcu, w laboratorium bada się "kał", w sedesie obserwujemy "stolec", ale tę samą substancję rozmazaną na podeszwie buta nazwiemy już zgoła inaczej. "Gówno" ma zresztą własne konteksty, historię i własną przestrzeń symboliczną, o której fascynująco pisze w swojej książce Florian Werner ("Ciemna materia. Historia gówna"). Synonimów ci u nas dostatek, ale i ten przyjmiemy. Repertuar tzw. "brzydkich słów" został utworzony z tego samego powodu, dla którego w szkołach wciąż uczy się wyssanej z palca zasady, że nie zaczynamy zdania od "żeby", "bo", "ale" czy innego słowa, które się akurat przyśniło w nocy poloniście. Żeby dać oparcie ludziom posługującym się językiem z pewnym trudem. Bo przecież nie wszyscy czują, że każde słowo ma swoją wagę i temperaturę, które czyni z niego idealne narzędzie w pewnych konkretnych przypadkach. Ale zupełnie chybione w innych.
KTO SIEJE ASAPY TEN ZBIERA FAKAPY Językoznawcy ostrzegają, że bluzgi upraszczają świat, który z natury jest skomplikowany, ale przyznają też, że żadne inne słowa nie są tak bogate znaczeniowo i kreatywne – potrafią bowiem przyjąć funkcję każdej części mowy i wyrazić najrozmaitsze cechy, uczucia i sytuacje. Upraszczanie zresztą nie zawsze jest grzechem, co przyzna każdy, kto zna język komentatorów sportowych, lubujących się "prokurowaniu" rzutów karnych, "transferowaniu" piłki na skrzydło i ogólnie kreowaniu się na apostoła wiedzy tajemnej poprzez komplikowanie spraw prostych. To takie samo pozerstwo jak modne ostatnio w mediach szafowanie wulgaryzmami, mające nadać mdłej rozrywce i nielotnemu dziennikarstwu pozorów bezkompromisowości. Nie bez winy są też krytycy filmowi, którzy w desperackim poszukiwaniu synonimu nazywają film "obrazem", nie gardzą "blockbusterem" czy "twistem" i często chowają się za bardzo skomplikowanymi słowami, by nie powiedzieć, że film jest po prostu niefajny. Czytelnik potrafi zresztą przejrzeć tę grę, jak uczynił to użytkownik gnat8010, który kiedyś pod jedną z moich filmwebowych recenzji w dwóch poetyckich wersach zawarł to, z czym ja nie uporałem się w czterech akapitach, umieszczając obok siebie tytuł filmu i jego wyważoną ocenę ("Zamiana ciał - dobra obsada, a film to kał".)
Tradycyjnie narzekamy na brzydkie angielskie protezy, które w korporacyjnej nowomowie mogą zakwitnąć arcydziełami w rodzaju "łapania łejsta na mułwmencie" czy "kaskadowania apdejtów do timu". Ale i to da się od biedy obronić – angielski odpowiednik polskiego słowa odsyła zazwyczaj do konkretnego kontekstu (języka kina, mechanizmów korporacyjnych, procedur sieciowych), jest więc oszczędniejszy i bardziej precyzyjny. Trudno też przecenić powab obcojęzycznych przekleństw, jakby mniej wulgarnych, mniej dosłownych i zawsze zamkniętych w cudzysłowie.
W Polsce lubimy bajki o poetycko klnących szewcach i artystach. W Stanach Zjednoczonych ekspertami od wulgaryzmów są tradycyjnie komicy stand-upu.
Louis CK, jeden z wirtuozów obsceny, znęca się nad angielskimi wytrychami w rodzaju "f-word" czy "n-word", pozwalającymi omijać kontrowersyjne słowa, przerzucając jednocześnie odpowiedzialności na odbiorcę, który musi je "rozkodować" jako "fuck" czy "nigger". W rozmowie nagranej kiedyś dla HBO ("Talking Funny"),
Louis C.K. spierał się z kolegami po fachu (
Jerry Seinfeld,
Chris Rock,
Ricky Gervais) m.in. o rolę przekleństw w komedii i podejrzliwość wobec łatwego aplauzu zdobytego soczystą bluzgą. Wszystko jest ok, dopóki bluzgi służą kierowaniu emocjami widza – konkludują – ale nigdy nie masz pewności, że nie zawdzięczasz owacji dziecinnej i taniej ekscytacji obsceną. Czy nie taka była droga do kultowości wielu polskich filmów z lat 90. – kult "kultowego tekstu", który można potem powtórzyć kolegom w szkole?
***
Czy
"Wilk" byłby gorszym filmem, gdyby bohaterowie nie przerzucali się przez 180 minut mięsem? Zakładając, że zmian dokonałby autor, a nie anonimowy cenzor – niekoniecznie. Ale z pewnością byłby to inny film i pewnie też trochę o czym innym. To prawda, że mocne słowa warto oszczędzać na właściwą okazję, by nie zużyły się zbyt szybko. Ale ocenzurowany film
Scorsesego opowiada właśnie o rozrzutności. Nie chodzi w nim o pojedyncze bluzgi, ale o ich spiętrzoną masę, o biały szum, o zanurzenie się w ekscesie. Bohaterowie rzucają się zachłannie na wszystko, co może ich pobudzić i wesoły zastęp pół tysiąca "faków" jest dla nich po prostu jednym z wielu stymulantów. Ugłaskana wersja telewizyjna jest trochę jak te nieszczęsne "pieniążki" – niesie sprzeczny wewnętrznie komunikat, będąc czymś w rodzaju musicalu bez piosenek czy filmu porno z wyciętymi scenami seksu. Jest więc w gruncie rzeczy bardziej ordynarna od wersji oryginalnej jednego z najbardziej zabluzganych filmów w historii kina.