Relacja

CANNES 2012: Z miłością

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2012%3A+Z+mi%C5%82o%C5%9Bci%C4%85-85433
Poniżej kolejna dawka relacji z canneńskiego święta filmu. Nasza wysłanniczka, Malwina Grochowska, opowiada dziś o wrażeniach z "Paradies: Liebe" Ulricha Seidla i "Laurence Anyways" młodego i - jak już zdążył udowodnić - bardzo zdolnego reżysera, Xaviera Dolana.

***

Miłość zawarta jest w spojrzeniu. Obiekt uwielbienia wygląda idealnie w oczach przyćmionych uczuciem. Także w kamerze reżysera zakochanego w postaciach prezentują się one inaczej. O Ulrichu Seidlu na pewno nie można powiedzieć, że obdarza swoich bohaterów ciepłymi uczuciami. Jego spojrzenie obnaża ich bezlitośnie, nie ma wyrozumiałości dla ich słabych stron. Bohaterowie to worki z mięsem, a każda ich wada fizyczna i psychiczna zostaje ukazana w niekorzystnym świetle.

W "Paradies: Liebe" Austriak na cel wziął sobie Teresę, około 50-letnią rodaczkę, która wybiera się na wakacje do Kenii. To pierwsza część z zaplanowanej przez twórcę trylogii o fałszywych rajach na ziemi dających złudzenie wiecznej szczęśliwości. W tej odsłonie wszystko zaczyna się od przymusu bycia szczęśliwym: Teresa sztucznie podkreśla przy każdej okazji, w jak cudownym miejscu się znajduje. Reżyser wymownie komentuje to obrazem: rzeczywiście, morze jest lazurowe, a plaża cudownie piaszczysta. Tyle że po jednej jej stronie na leżakach leżą nieruchomo białe, rozlewające się ciała turystów. Dalej przebiega sznurek, wzdłuż którego przechadza się uzbrojony ochroniarz. Za sznurkiem stoją młodzi Kenijczycy czekając na ofiarę, której można coś sprzedać. Oczywiście bohaterce ten neokolonialny podział wcale nie przeszkadza: to kobieta o ograniczonych horyzontach, nieczuła na podziały społeczne, a coroczna wycieczka "all inclusive" wydaje się szczytem jej marzeń.

Sprawiedliwie trzeba jej przyznać, że z początku ma przynajmniej jakieś opory, by nie wykorzystywać miejscowych jeszcze bardziej bezpośrednio: gdy bardziej doświadczona koleżanka będzie namawiać ją na romans z przystojnym czarnoskórym, Teresa skwituje propozycję nerwowym, pensjonarskich chichotem. Ale jej opory szybko miną i stanie się kolejną sugar mamą, jak w Kenii nazywa się starsze turystki "sponsorujące" młodych mężczyzn.

 

Seidl krok po kroku pokazuje nam przemianę bohaterki: jak powoli przełamuje opory, jak angażuje się uczuciowo w "związek" i jak w końcu traci jakiekolwiek skrupuły. Po drodze spotka ją upokorzenie i zrozumie, że choć słowa o miłości padają z ust jej czarnoskórych kochanków często, to jej relacje z miłością nie miały nic wspólnego. Ale to rozpoznanie nie powoduje, że zmienia się na lepsze: po prostu zaczyna wykorzystywać siłę pieniądza z pełną tego świadomością.

Lecz "Paradies: Liebe" nie jest jedynie krytyką jej bezrefleksyjnego zachowania. Po drugiej stronie mamy Kenijczyków, którzy poddają się temu procederowi. Są tu pokazani jako namolni i niehonorowi. Dla pieniędzy zrobią prawie wszystko - będą oszukiwać i upokarzać się. Tylko jeden będzie miał wątpliwości co do tego, by sprzedać swoje ciało. Ponadto Seidl sygnalizuje, że za taki stan rzeczy winę ponoszą również mężczyźni: mężowie tych turystek z północy, którzy nie potrafili obdarzyć ich szacunkiem i miłością. Ale z filmu nie wyłania się wielka metafora społecznej degeneracji czy może raczej nierówności tak jak z podobnego pod wieloma względami "Import/Export". "Paradies: Liebe" pozostaje skrupulatnym studium przypadku, nie unosi się powyżej. Estetycznie jest w nim wszystko bardzo wypracowane. Seidl nie rezygnuje ze swojego specyficznego stylu budowania kadru, ale jednocześnie wchodzi w dialog z malarską tradycją, według której czarne ciało musi mieć charakterystyczne atrybuty. Rasizm, który obnaża w obrazach i dialogach, jest potworny. Ale zbyt ekstremalny, by widz mógł go odnieść do siebie. To sprawia, że przestaje oddziaływać na publiczność, staje się politycznie niegroźny.

Xavier Dolan w wywiadach ciekawie opowiada o tym, jak to jako nastolatek zakochał się w kinie, w jego gwiazdach, które podziwiał na ekranie. Jak oglądanie filmów zamieniło się dla niego w miłosne zapatrzenie. Wyraźnie widać, że z tej miłości rzeźbi swoją filmową materię. W "Laurence Anyways", pokazywanym w sekcji Un Certain Regard, Kanadyjczyk patrzy na aktorów podobnie jak w poprzednich filmach: to twórca zakochany w postaciach.

I tym razem rozpoczyna swój obraz hipnotyzującymi, niemal teledyskowymi sekwencjami, w których aktorzy poruszają się uwodzicielsko, jakby w odrobinę zwolnionym tempie. Najpierw przyglądamy się bardzo różnym twarzom: starym, młodym, ładnym i brzydkim. Wszyscy patrzą w naszą stronę, nawet wodzą za nami wzrokiem. Domyślamy się, że w ten sposób będą obserwować bohatera. Zaraz potem pojawia się i on sam, Laurence: widzimy go od tyłu, jak spaceruje przez mgłę w garsonce, w długich włosach. Podobnie ukazywała się przed nami bohaterka "Wyśnionych miłości", ale to powtórzenie nie przeszkadza, Dolan i tak potrafi uwieść publiczność obrazami od pierwszego kadru. Zresztą zaraz potem odchodzi dalej od swoich wcześniejszych filmów. "Laurence Anyways" to ze wszystkich trzech najdojrzalszy tytuł, z nieporównanie bardziej psychologicznie złożoną historią niż poprzednie.

Bohater w wieku 37 lat dochodzi do wniosku, że zawsze chciał być kobietą. Jesteśmy świadkami reakcji otoczenia oraz dziewczyny Laurence'a, Fred, na zmianę płci, na jego umalowaną twarz, damskie ciuchy na męskim ciele, a także problemów z akceptacją przez rodziców, przyjaciół i ludzi z pracy. Fred postanawia pozostać z Laurence i wspierać ją mimo wszystko. Rzecz toczy się głównie we wczesnych latach 90. – w wizji Dolana, dla którego to lata głębokiego dzieciństwa, schyłek XX wieku w Montrealu zarysowuje się jako dość odległa epoka, w której nietolerancyjne społeczeństwo nie potrafiło zaakceptować transwestyty. Nie wiem, czy pod tym względem wiele w Kanadzie się zmieniło, ale z pewnością w Polsce film mógłby się toczyć współcześnie. W każdym razie to cofnięcie się w czasie pozwala reżyserowi sięgnąć po zestaw ulubionych kostiumów, które dziś są już vintage, a nie po prostu brzydkie i niemodne. Metamorfoza w kobietę (albo raczej "rewolucja", jak sama swoją decyzję nazywa Laurence) dokonuje się właśnie dzięki rekwizytom: peruce, ubraniu, biżuterii, ponieważ wewnętrznie bohaterka kobietą była zawsze. Na szczęście nie jest tak, że reżyser ponad miarę estetyzuje, że zatrzymuje się na poziomie hipsterskiego image'u. Przy całej dbałości o formę, historia nie traci nic z emocjonalnej siły oddziaływania. To intensywna opowieść o zmaganiu się z brakiem akceptacji oraz, oczywiście, pięknej miłości ponad wszystko. Miłości bardzo filmowej: tak silnej, jaką podziwiał na ekranie w klasykach z lat 50. kilkunastoletni reżyser.



"Laurence Anyways" mocno kontrastuje z "Rust&Bone" - w nim uczucie jest niemal antyfilmowe, oraz z filmem Seidla, który miłość ma tylko w tytule. W każdym razie miłość, odmieniana przez wszystkie przypadki i wyznawana w wielu językach, staje się powoli tematem przewodnim tegorocznego festiwalu.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones