W przedostatniej relacji z festiwalu w Cannes Michał Walkiewicz pisze o najbardziej kontrowersyjnym filmu festiwalu, czyli "Love" Gaspara Noé. Marcin Stachowicz z kolei ocenia konkursową propozycję francuskiego weterana Jacques'a Audiarda ("Prorok", "W rytmie serca", "Rust and Bone") – "Dheepan". ***
Prawo Murphy'ego (recenzja filmu
"Love", reż.
Gaspar Noé)
Zaczyna się obrazem leżącej na łóżku i wzajemnie masturbującej się pary. Nie ma muzyki, kamera ani drgnie. Seks jest niesymulowany, a przynajmniej tak wygląda, toteż nietrudno się domyślić, jaki będzie finał. Biorąc pod uwagę fakt, że to nie jedyna ejakulacja w filmie, a obraz powstał w technologii 3D, sami dodajcie dwa do dwóch.
Na pozór mamy w tej scenie, jak zresztą w całym filmie, coś rewolucyjnego; coś, co zadaje kłam twierdzeniu, że "pornografia jest mężczyzną", że kamera zawsze uprzedmiotawia kobiece ciało (czego skrajnym wyrazem są mainstreamowe pornosy w konwencji
point of view). Ale to złudne wrażenie, tak jak iluzją jest obyczajowa odwaga reżysera. Odarte z ciuszków eksperymentu
"Love" to w gruncie rzeczy poczciwy, ultrakonserwatywny melodramat. I jeśli nie wierzycie, poczekajcie na scenę, w której do pary głównych bohaterów dołącza transseksualista – kamera robi się nagle tak samo wstydliwa jak bohater. I jak reżyser, dla którego granica transgresji jest najwyraźniej tuż za rogiem.
Historię miłości Murphy'ego (
Karl Glusman) i Electry (Aomi Muyock) poznajemy w retrospekcjach, relacjonuje ją uwięziony w nudnym małżeństwie chłopak. Po odebraniu telefonu od matki swojej byłej dziewczyny, która twierdzi, że jej córka zaginęła, Murphy zaczyna poszukiwania. Jednocześnie wspomina burzliwy, masochistyczny związek; relację, jakich wiele, z wiadomym finałem i oczywistymi punktami węzłowymi: najpierw motylki w brzuchu, potem chętka na eksperymenty, zdrady, wreszcie – dramatyczne rozstania i gorzkie powroty. Przy okazji, Murphy okazuje się aspirującym reżyserem, który śni o kinie ostatecznym – filmie erotycznym, w którym seks i miłość będą jednością. Czyli: kino z potrzeby serca i niestety – ufundowane na samozachwycie.
Dziecko Murphy'ego nazywa się Noe, ktoś inny nosi imię Gaspar, w pokoju bohatera znajdziemy makietę "hotelu miłości" z
"Enter The Void", a całość pęcznieje od nawiązań do poprzednich filmów reżysera.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ. Przyczajony tygrys (recenzja filmu
"Dheepan", reż.
Jacques Audiard)
Widzimy w
"Dheepanie" Jacques'a Audiarda scenę, w której imigrant ze Sri Lanki handluje na paryskiej ulicy plastikowym, fluorescencyjnym badziewiem. Dorosły mężczyzna ze świetlistą kokardką i diodami na głowie wygląda groteskowo, jak smutna gwiazda electro-popu albo kosmita z animacji Pixara. Nie pasuje do otoczenia, nie zna reguł gry i języka, dryfuje po ulicach wielkiego miasta w poszukiwaniu oparcia i pomocnej dłoni. Takie obrazki to standard nie tylko na południu Francji.
W momencie kiedy kolejne barki wypełnione imigrantami dobijają do brzegów Italii,
Audiard kręci postkolonialny dramat o trudach adaptacji. Dramat, dodajmy, tylko na pozór konwencjonalny – francuski reżyser to w końcu przedstawiciel wagi ciężkiej, prawdziwy fachura i mistrz gęstej atmosfery. W
"Dheepanie" śledzimy więc losy bojownika Tamilskich Tygrysów, który ucieka z kraju pod groźbą tortur i śmierci, straumatyzowany doświadczeniami wojny domowej. Żeby dostać pozwolenie na wyjazd, musi zabrać ze sobą "tymczasową" rodzinę – 9-letnią Illayaal i udającą jej matkę Yalini. Bohaterowie trafiają do małej francuskiej miejscowości opanowanej przez mafię, gdzie Dheepan dostaje pracę jako dozorca na zapuszczonym blokowisku. W nowym miejscu zamieszkania uchodźców szybko dopada chandra – z jednej strony próbują budować namiastkę rodziny, bo chociaż formalnie są dla siebie obcy, to jednak łączy ich język, kultura i doświadczenie wykluczenia. Z drugiej – muszą zyskać przychylność francuskich bandziorów; wyemigrowali z obawy przed eskalacją konfliktu, a na rzekomo bezpiecznym Zachodzie trafiają w sam środek lokalnej wojny gangów.
Jeśli patrzeć tylko przez pryzmat wątku głównego – opowieści o życiu imigrantów –
"Dheepan" wypada mało przekonująco. Nie znajdziemy tutaj w zasadzie nic, z czym francuskie kino nie mierzyłoby się już wcześniej, np. u
Sissako czy
Kechiche'a. Frustracja, alkohol, szkolne problemy, nieudane próby normalizacji, wreszcie – narodziny uczucia między członkami "fałszywej" rodziny.
Audiard nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował poigrać sobie z naszymi przyzwyczajeniami.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.