Już jutro poznamy wyniki wyścigu o Złotą Palmę. Sorrentino, Jia Zhangke, Moretti, Nemes – to oni wymieniani są w gronie faworytów. A może odrobinę sławy uszczkną im Maiwenn z filmem "Mon Roi" albo Stéphane Brizé z "La loi du marché". Recenzje obydwu filmów znajdziecie poniżej. Józef K. jest mechanikiem (rec. filmu
"La loi du marché", reż.
Stéphane Brizé)
Oryginalny tytuł filmu,
"La loi du marché", to w wolnym tłumaczeniu "Prawa rynku". Angielski – "The Measure of Man" – oznacza oczywiście "Miarę człowieka". Kłopoty z translacją są w tym przypadku odzwierciedleniem centralnej, fabularnej przewrotki: oto utrzymana w duchu kina braci
Dardenne historia mężczyzny szukającego pracy staje się naraz opowieścią o jej moralnym wymiarze.
Gdy w pierwszej scenie widzimy bohatera w pośredniaku, karty wydają się rozdane: ot, będziemy obserwować powolną degradację marzeń Bogu ducha winnego szaraka z klasy robotniczej. Ale za dużo w mężczyźnie tłumionego gniewu, za dużo buzujących emocji, by to status quo utrzymać przez cały seans. Mechanik Thierry dowiaduje się od urzędnika, że kurs, który właśnie przeszedł, pójdzie na marne – mimo odpowiednich kwalifikacji, nie dostanie pracy. Thierry wychodzi wściekły, ale się nie poddaje. Prowadzi jeszcze jedną rozmowę, tym razem przez Skype'a: specjalista od rekrutacji najpierw zmusza go do przyjęcia niższego stanowiska i adekwatnej płacy, by następnie całkowicie wykluczyć mężczyznę ze stawki potencjalnych kandydatów. Emocjonalna intensywność nakręconej w jednym ujęciu sceny daje niezłe pojęcie o atmosferze całego filmu: choć brakuje w nim formalnych szaleństw, to twardy realizm wymaga od nas sporej wytrzymałości.
Reżyser
Stéphane Brizé składa swój film ze skrawków codzienności Thierry'ego. Bohater sprząta mieszkanie, siada do kolacji z żoną, robi zakupy, rozmawia z kolegami po fachu. Leitmotivem są sceny kursu tańca, będące prostą i celną metaforą jego sytuacji: Thierry ma problemy z tempem, próbuje dostosować krok, co chwilę się gubi i wciąż wraca do "zadania" z coraz większą determinacją.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ. Piękna i bestia (rec. filmu
"Mon Roi", reż.
Maiwenn)
Obok
Natalie Portman adaptującej prozę
Amosa Oza w Cannes swój nowy film zaprezentowała inna była aktorka,
Maiwenn – znana choćby z epizodu w
"Piątym Elemencie" Bessona oraz głównej roli w
"Odwadze miłości" Leloucha. Francuzka nie stawia jednak pierwszych kroków w reżyserskim fachu, wcześniej zrobiła m.in. dobrze przyjęte
"Poliss" o paryskiej specgrupie walczącej z pedofilią. Raz na wozie, raz pod wozem:
"Mon Roi", nadawane w wysokich rejestrach psychologicznego komediodramatu, to kino miałkie i przeszarżowane.
Emmanuelle Bercot gra Tony, kobietę w średnim wieku – już nie tak pewną swojej fizycznej atrakcyjności – która nawiązuje relację z dawnym znajomym, bogatym playboyem. Z jednej strony mamy niemiłosiernie rozwlekłą opowieść o wychodzeniu z depresji i fizycznego poniżenia, z drugiej – pełen humoru pamflet na paryską burżuazję z jej emocjonalną niestabilnością i pretensjonalnym stylem życia; namiętne, destrukcyjne uczucie i tło społeczne w odcieniach glamour. Całość grzęźnie niestety w miałkiej poppsychologii: mimo że w filmie znajdziemy sporo "paryskiego" uroku, finalne konkluzje o uzależniającej, nieracjonalnej miłości są po prostu banalne.
Film ratuje dojrzała zmysłowość
Bercot i nadpobudliwa ekspresja
Vincenta Cassela – jego Georgio to kwintesencja niedojrzałości, trochę trefniś, czasami wyrachowany, zimny egoista, zmieniający maski z szybkością zbuntowanego piętnastolatka. Razem z Tony kreują szalony, trochę surrealistyczny tandem – każdy dzień to kolejny powód do celebrowania świeżego uczucia, w rytmie popkulturowych klisz "wolnego" związku. Trochę w tym wariactwie
Allena, trochę komedii romantycznej, trochę disnejowskiej bajki o pięknej i bestii. Od początku spodziewamy się katastrofy, bo nadmiar wolności połączony z deklarowanym pragnieniem stabilizacji to kolos na glinianych nogach. W ultraszybkim świecie konsumpcji towarów i doznań trwała relacja pozostaje abstrakcyjnym marzeniem.
Maiwenn nie zadowala się jednak samą krytyką nowych mieszczan.
Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ.