RÓŻOWE FLAMINGI
Drugi dzień festiwalu przyniósł niespodzianki. Zapunktował Jonathan Caouette oraz… Sri Lanka. Pod kreską znalazł się natomiast Werner Herzog. Pierwszy seans i pierwszy cios w głowę. Na obuchu wyryto napis: "Pamiętaj, gdzie jesteś". Myślałem, że wybierając panoramę zamiast konkursu głównego, żaden nowy horyzont mi nie grozi. A jednak!
"Gąsienica" w reżyserii
Koijiego Wakamatsu wciąż będzie pełzać po kinowych salach. Jeśli mnie słyszycie i rezerwujecie właśnie miejsca – omijajcie ją szerokim łukiem!
Jest rok 1940, trwa II Wojna Światowa i konflikt japońsko-chiński. Japończyk Kurokawa wraca do domu z pola bitwy. Z poparzoną twarzą i martwym spojrzeniem. Bez rąk, bez nóg, bez ducha. Ludzka gąsienica. Młoda żona nie potrafi poradzić sobie z sytuacją, w końcu jednak zaczyna opiekować się okaleczonym mężem. "Opieka" szybko zamienia się w rodzaj wzajemnej, psychicznej tortury. Do głosu dochodzą skrywane przez długi czas lęki i żale. Narzędziem zemsty jest dla kobiety seks. Opromieniony sławą bohatera wojennego i ochrzczony przez propagandę "bogiem wojny", Kurokawa dopuścił się gwałtu na młodej Chince. To wspomnienie będzie go prześladować.
Tyle na papierze. Na ekranie tymczasem żenujący produkt filmopodobny – intelektualnie mierny, dramaturgicznie niezgrabny, operujący prymitywnymi środkami (scenie gwałtu towarzyszą półprzezroczyste ognie piekielne naniesione na tło oraz kotły na ścieżce dźwiękowej). W swoich pretensjach do nadania kameralnej historii szerszego znaczenia, reżyser umieszcza w utworze dokumentalny kontrapunkt w postaci kronik filmowych z wojny nad Pacyfikiem. Obydwie sfery filmu w żaden sposób się jednak nie "przegryzają". Wojenne statystyki okazują się równie żenującym elementem dzieła, co montowana równolegle scena, w której włochata gąsienica sunie po rozpalonym piasku, zaś kadłubek pełznie po błocie, by w akcie desperacji utopić się w sadzawce. Pozostaje pytanie, cóż takiego uczynił histeryczny szloch aktorki
Shinobu Terajimy jurorom berlińskiego festiwalu, że postanowili uhonorować ją Srebrnym Niedźwiedziem?
Zagadką dnia pozostaje forma
Wernera Herzoga. Po wielkim powrocie do formy i kapitalnym
"Złym poruczniku" Niemiec podpisał się (wraz z
Davidem Lynchem, tym razem w roli producenta) pod karkołomną produkcją
"Synu, synu, cóżeś Ty uczynił?". Bohater, cierpiący na depresję i widzący w sobie inkarnację Orestesa aktor, zabija własną matkę i zaszywa się w domu z parą różowych flamingów. Kiedy policja z
Willemem Dafoe na czele otacza przybytek, rozpoczyna się rekonstrukcja poprzedzających akcję wydarzeń i dociekanie psychologicznych motywów zbrodni.
Rzecz sprawia wrażenie parodii, ponurego żartu.
Herzog wykpiwa konwencje filmowe, opowiadające o ludzkiej kondycji przy pomocy psychologizowania. Podśmiewa się również z pryzmatu odbiorczego, każącego szukać w ludzkich tragediach refleksu archetypicznych motywów (grecka tragedia). Niestety, jego filmowi brakuje humoru i polotu. Nie pomaga nawet fakt, iż autor pozwala sobie na autoironię i sprowadza do roli żartu swoje ulubione wątki (do jądra ciemności bohater dociera w peruwiańskiej dżungli, gdzie podczas spływu kajakowego giną jego przyjaciele).
Jonathan Caouette, który za sprawą nowohoryzontowego triumfu
"Tarnation" w 2005 roku ma we Wrocławiu status gwiazdy, zabrał widzów na
"All Tomorrow’s Parties" – gigantyczny festiwal muzyczny, który od 1999 roku odbywa się w Anglii (z amerykańską "filią" od 2002 roku). Przyciągający artystów z szeroko rozumianych nurtów alternatywnych stał się na przestrzeni lat mekką niepokornych i niezależnych. Olbrzymim nakładem pracy
Caouette zmontował świadectwo ich pasji. Co prawda filozofia, którą wykładają uczestnicy festiwalu i goszczące na nim gwiazdy, nie grzeszy oryginalnością (muzyka, muzyka, muzyka, absoluty, boskie tchnienia i inne nirwany), lecz film jest fenomenalny w warstwie audiowizualnej. Obrazy tętnią energią, a raz zapuszczony beat układa je w hipnotyczne ciągi. W relacji
Caouette’a nie czuć charakterystycznego dla podobnych form lansu artystycznego elitaryzmu, nie widać tu ręki snoba. Jego film nie jest też oczobitną manifestacją wrażliwości "modnych i szykownych" (jak choćby wypacykowane do granic możliwości
"Wszystko, co kocham" Borcucha).
Na deser zostawiłem konkursową propozycję prosto ze Sri Lanki (sic!) – znakomite
"Pomiędzy dwoma światami" Vimukthiego Jayasundary. W tej alegorycznej historii znajdziemy magię lokalnego folkloru i bezwzględność kina faktu (fabuła odwołuje się do trwającej blisko ćwierć wieku wojny domowej). Sugestywną, zamaszystą wizję świata po apokalipsie i kameralną historię bezpowrotnie utraconej młodości. Przepiękne plenerowe zdjęcia i ogromną ilość odważnych, nietuzinkowych pomysłów realizatorskich.
Wróbelki ćwierkają, iż jutrzejszy dzień nie przyniesie zawodu. Przeczytacie m.in. o mrocznym rewersie
"Nostalgii anioła" w reżyserii
Gaspara Noe, autora pamiętnego
"Nieodwracalnego", o dwuipółgodzinnej, skróconej na potrzeby szerokiej widowni biografii terrorysty
"Carlosa" w reżyserii
Oliviera Assayasa, o nowym filmie
Todda Solondza, kontynuującym wątki ze świetnego
"Happiness", oraz kolejnej pozycji z konkursu –
"Le Quattro Volte" Michelangela Frammartina. Do widzenia, do jutra!