Artykuł

GRANICE KINA: Niemiecka masakra piłą mechaniczną

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/GRANICE+KINA%3A+Niemiecka+masakra+pi%C5%82%C4%85+mechaniczn%C4%85-82785
Hollywoodzcy postmoderniści ze szkoły Quentina Tarantino mogą sobie pomarzyć o ekranowym szaleństwie na miarę Christopha Schlingensiefa. Jego filmy są tak niepokorne i podlane taką dawką historiozoficznego pesymizmu, że w naszych głowach rodzi się pytanie: Jakim cudem ten sympatyczny człowiek mógł wymyślić tyle chorych rzeczy!?

Najpierw należy obejrzeć z nim wywiad ("Christoph Schlingensief i jego filmy"). Zobaczymy sympatycznego człowieka o młodzieńczym wyglądzie. Rozczochrane włosy, utkwiony gdzieś w martwym punkcie wzrok, grzeczny granatowy sweterek – Christoph Schlingensief nie wygląda na artystę-prowokatora. Szybko "wyrzuca" z siebie długie, ładnie skonstruowane w hochdeutschu zdania. Aż dziw bierze, że przy tej prędkości układa je tak poprawnie. Schlingensief mówi bez przerwy przez kilka minut. Bez utraty wątku, przechodząc płynnie od jednego do drugiego tematu. Z przejęciem tłumaczy intencje stojące za jego filmowymi obrazami i tylko w kilku momentach dostrzeżemy, że może jednak nie traktuje tego wszystkiego tak do końca poważnie.

Dopiero po wprowadzeniu następuje przejście do samych filmów. I dostajemy młotkiem po głowie, dwa razy. Bo nie dość, że tyle tu okropności, a wszystkie podlane są potężną dawką historiozoficznego pesymizmu, to rodzi się w naszych skołowanych głowach pytanie: Czy naprawdę ten sympatyczny człowiek mógł wymyślić tyle chorych rzeczy?!?

No bo skoro widzimy takich brzydali, jak Pasolini czy Fassbinder, to wiadomo: żyli w niezgodzie ze światem. Jednak Christoph Schlingensief przebija ich w nieformalnym konkursie pod hasłem "niech oglądanie filmu będzie przyjemne jak tarcie paznokciem po styropianie". Kumuluje w swojej  twórczości cechy charakterystyczne dla obu wymienionych reżyserów, a przy okazji z nich drwi. Z kogo zresztą nie szydzi? Brał sobie na cel emigrantów, niemiecką branżę filmową, upośledzonych i wschodnich Niemców, by wymienić tylko kilka grup. Naśmiewa się także z siebie. Wychodzi z tego niemiecka masakra piłą mechaniczną, parodia unurzana w hektolitrach krwi. Ale ponieważ "niemiecka", to jej nieodłącznym elementem musi być rozliczanie rodaków z historii. Te dwie rzeczy – parodia i krytyka społeczna zupełnie na serio – są u Schlingensiefa nierozłączne. Hollywoodzcy postmoderniści ze szkoły Quentina Tarantino, którzy mimo wszystko muszą oglądać się na widownię, producentów i kogo tam jeszcze, mogą sobie o ekranowym szaleństwie na tę skalę jedynie pomarzyć.

 
"Egomania"

Kim w ogóle był nieznany u nas szerzej Christoph Schlingensief? Artystą, reżyserem filmowym i teatralnym, podpowie nam usłużnie Wikipedia. Zaczynał jako dzieciak od kręcenia filmów na Super 8. Nie został przyjęty do szkoły filmowej w Monachium, kręcił obrazy eksperymentalne. W końcu zyskał w Niemczech status gwiazdy. Jego produkcje filmowe i teatralne odbijały się szerokim echem i wzbudzały kontrowersje. Realizował też pseudo talk-showy, wystawił "Parsifala" Wagnera i rozpoczął budowę opery w Burkina Faso. W jego filmach występowali aktorzy Fassbindera: Udo Kier, Irm Hermann i Margit Carstensen. W "Egomanii" obok Kiera pojawiła się Tilda Swinton (we troje podpisali kontrakt na serwetce), z którą zresztą twórca miał romans.

Ostatnią wystawę przygotował dla niemieckiego pawilonu na Biennale w Wenecji w 2011 roku: zainscenizował wnętrze kościoła, w którym w dzieciństwie służył jako ministrant (jak deklarował, było to jego pierwsze doświadczenie sceniczne). W kościele pokazano materiały dokumentujące zmagania Schlingensiefa z rakiem płuc: zdjęcia rentgenowskie, nagrania rozmów z lekarzami. Autor zmarł w wieku 49 lat, zanim wystawa się odbyła.

Co zobaczymy w jego filmach? Ocean wnętrzności i płynów ustrojowych. Dziwolągi miotające się bez ustanku w niewiadomym celu. Hiperaktywność chyba zawsze towarzyszyła Schlingensiefowi: wydarzenia w jego filmach dzieją się w takim samym zawrotnym tempie jak to, w którym mówił. Postacie poruszają się jak w slapsticku. Wszystko nakręcone w jakości kina klasy B. Czasem pojawia się absurdalny montaż atrakcji, czasem zdjęcia archiwalne. Do tego muzyka z innego porządku (na przykład lekki podkład jazzowy do krwawych scen). To kino absolutnie autorskie, ale igrające z gatunkami. Pastisz był bowiem ulubioną figurą retoryczną reżysera. "Menu Total" utrzymany jest w czarno-białej, ekspresjonistycznej stylistyce. Inspiracje "Niemieckiej masakry piłą mechaniczną" są jasno wyrażone w tytule. Fabułę "Terroru 2000" luźno oparto na "Mississippi w ogniu". "Freakstars 3000" jest nakręcony w taniej manierze telewizyjnego "Idola", tyle że bohaterami show są ludzie niepełnosprawni umysłowo. Jest śmiesznie i strasznie zarazem.


   

Na styku zgrywy i powagi rodzą się poważne pytania. W prześmiewczym tonie jego filmów, a szczególnie w tak zwanej niemieckiej trylogii ("100 lat Adolfa Hitlera", "Niemiecka maskara piłą mechaniczną", "Terror 2000") bez trudu odnajdziemy kwestie istotne w powojennym niemieckim dyskursie. Gdańską radną oburzyła swastyka obecna w "100 latach Adolfa Hitlera", ponieważ odczytała ją jako promowanie nazizmu. Oczywiście jej sprzeciw był kompletnie nietrafiony, bo kto zobaczył chociażby fragment tego obrazu, nie będzie mieć wątpliwości, że mało komu ideologicznie dalej do faszyzmu niż Schlingensiefowi. Nie chcę niczego podpowiadać naszym nadgorliwym stróżom moralności, ale jeśli już się czegoś czepiać, to na przykład takiego "United Trash". Tu reżyser rozlicza się jednocześnie z niemoralnym NATO i z religią: odtwarza chorą świętą rodzinę, w której matka Boga to odrażająca prostytutka, a czarnoskóry synek wyrasta na karła mutanta. Wystarczy aż zanadto, żeby w naszym kraju pod salą projekcyjną zgromadziło się kilka osób, których uczucia religijne zostały obrażone. Nie namawiam, ale Schlingensief byłby pewnie szczęśliwy, widząc, że jego sztuka nadal oburza i jest odczytywana na tak prymarnym (by nie powiedzieć – prymitywnym) poziomie.

Z połączenia czegoś prostackiego i wyrafinowanego kształtuje się u reżysera ostra i nieprzyjemna diagnoza społeczna. Jest tak nawet w "Freakstars 3000", które może wydać się z pozoru  niestosownym dowcipem. Schlingensief obrał podobną taktykę co mój kolega, który opowiada bardzo niepoprawny politycznie dowcip o upośledzonych, a potem z kamienną twarzą ruga tych, którzy się roześmieją. Dowcip Schlingensiefa bywał też subtelniejszy. Weźmy początek filmu wyśmiewającego całą niemiecką branżę filmową, "120 dni Bottropu", w którym pojawia się napis: "Wim Wenders nazwałby taki film >>melancholijną parodią<<. Rainer Werner Fassbinder nigdy by go nie nakręcił".


"120 dni Bottropu"

W jednym z wywiadów Schlingensief stwierdził, że w Niemczech od czasów II wojny światowej śmiech jest problemem. A śmiech jest potrzebny, aby uwolnić traumy. "Śmiech oczyszczający"? Haha. Coś takiego w jego filmowym słowniku nie istniało. To nie drugi Roberto Benigni z jego naiwnym "Życie jest piękne". U Schlingensiefa nie znajdziemy łatwych rozwiązań. W ogóle nie znajdziemy żadnych rozwiązań.

Poczujemy się za to w jego świecie wyjątkowo: jak w najweselszym obozie i w najsmutniejszym cyrku jednocześnie. Jeśli komuś śnią się takie rzeczy, jak Schlingensief inscenizował dla nas przed kamerą, to może się tylko śmiać, by przeżyć. A może to tak złe sny, że zwykli Niemcy boją się je śnić.

Filmy Christopha Schlingensiefa zostały pokazane ostatnio w CSW w Gdańsku i Toruniu.
Od 28 lutego do 3 marca można je oglądać w Warszawie. Dla zainteresowanych szczegółowy program TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones