Relacja

MŁODZI I FILM 2019: Anatomia debiutu

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/M%C5%81ODZI+I+FILM+2019%3A+Anatomia+debiutu-133521
Wypieszczone, wyczekane, wypocone, wymęczone. Tworzone z potrzeby serca, często głęboko osobiste, wywodzące się z intymnych doświadczeń, myśli, pragnień i przekonań. Niejednokrotnie kręcone po omacku, bez instytucjonalnego wsparcia. Nie zawsze da się je zobaczyć w kinach, ale koszaliński festiwal "Młodzi i Film" daje im szansę. Zwraca się ku produkcjom niezależnym, nieprofesjonalnym, z eksperymentalnego pogranicza. Uświadamia, jak wiele w karierze autora zależy od debiutanckiego filmu.

Szelcowszczyzna

Chociaż ich jakość zazwyczaj pozostaje zagadką, w Koszalinie najbardziej czeka się na filmy premierowe. To właśnie o trzech z nich dyskutowało się najwięcej i mówiło najlepiej. "Eastern" Piotra Adamskiego, "Zgniłe uszy" Piotra Dylewskiego i "Nic nie ginie" Kaliny Alabrudzińskiej najmocniej również uzmysłowiły, jak różne są obecnie w Polsce możliwości wejścia na ścieżkę debiutu. "Eastern" jest pierwszym tytułem, który powstał w ramach nowatorskiego programu Studia Munka "Sześćdziesiąt minut". "Zgniłe uszy" to film całkowicie spoza "systemu" – stworzony za prywatne pieniądze twórców, dzięki wspólnej pasji i zaangażowaniu. "Nic nie ginie" to natomiast kolejny już film dyplomowy wydziału aktorskiego łódzkiej Filmówki, wyprodukowany w systemie szkolnym – pierwszy raz stworzony przez kompletną debiutantkę, co, jak się okazało, było strzałem w dziesiątkę.


Każda z tych dróg przyniosła równie dobre efekty. Najbardziej zaskakujące było to w przypadku "Zgniłych uszu", które mają szansę odczarować niecieszącą się w Polsce dobrą sławą kategorię "kina niezależnego". Piotr Dylewski uniknął jednak wszystkich pułapek, na które muszą uważać niezależni – to nie jest film spontanicznie stworzony przez kumpli z filmową "zajawką", w którym scenariusz napisany jest na kolanie i gdzie liczy się przede wszystkim nieskrępowana zabawa wizualnymi atrakcjami. Wręcz przeciwnie. "Zgniłe uszy" to kino wyciszone, kameralne, skrojone na miarę możliwości, wyczulone na słowo i atmosferę. Stworzone przez niewielką ekipę w jednej lokacji. Punkt wyjścia przypomina niedawne "W spirali" Konrada Aksinowicza. Para w kryzysie jedzie do miejsca odosobnienia, w którym spotyka trzeciego. Tym razem jest to mefistofeliczny terapeuta, do którego od początku nie mamy za grosz zaufania. Atmosfera z miejsca więc gęstnieje, by z każdym kolejnym zwrotem akcji wywoływać w nas coraz większe duszności. W sposobie budowania fabuły i klimatu da się dopatrzeć inspiracje stylem Jagody Szelc. Dylewski w podobnie nieortodoksyjny sposób podchodzi do kina grozy, choć znacznie bliżej mu ostatecznie do ekstremalnego kina psychologicznego.  

W ogóle, Jagoda Szelc z utalentowanej debiutantki w jedną chwilę zamieniła się w niedościgniony wzór do naśladowania dla wielu młodych twórców. Inspiracje jej twórczością można było dostrzec w co najmniej kilku krótkich metrażach – z udanym "Ukąszeniem" Heleny Oborskiej na czele, ale również w pozostałych pełnometrażowych filmach premierowych. Reżyserka "Nic nie ginie" podążyła drogą autorki "Monumentu" i również postanowiła nakręcić dyplom Filmówki, korzystając z kina gatunkowego. Piotra Adamskiego z Jagodą Szelc łączy natomiast przywiązanie do niedopowiedzenia i przedkładania atmosfery nad akcję. 

Alabrudzińska od horroru wolała jednak komedię. Choć wyjątkowo czarną i smutną. "Nic nie ginie" przypomina "Atak paniki" – tym razem film nie zaczyna się co prawda od samobójstwa, ale jej bohaterowie również nie potrafią radzić sobie z życiem, dlatego spotykają się na grupowej terapii. Jeden nie jest w stanie zbudować stałego związku, drugi cierpi z powodu kryzysu w małżeństwie, inny nie radzi sobie z własnym ego, kolejny – z nadmiernie ironicznym podejściem do świata. Wszystkich łączy jedno – samotność. Podobnie jak dzieło Maślony, film ma strukturę epizodyczną – wymagał tego format dyplomu, w którym wielu młodych aktorów musi mieć przestrzeń do zademonstrowania swoich umiejętności. Alabrudzińska świetnie wykorzystała tę formułę, przeplatając opowieści z życia pacjentów z tym, co działo się podczas terapii. Wyszła z tego smutno-zabawna mozaika różnych ludzkich typów i zahamowań, układająca się w niemal kompletny obraz współczesnego, polskiego społeczeństwa.

"Eastern"
Największym wydarzeniem tegorocznej edycji bez wątpienia był jednak pokaz filmu "Eastern" – nie tylko dlatego, że dzieło Adamskiego zainaugurowało nowy, ważny program przygotowany specjalnie z myślą o debiutantach. "Eastern" to film ze wszech miar oryginalny i zaskakujący, będący egzotycznym i udanym mariażem "Kła" Yorgosa Lanthimosa z "Igrzyskami Śmierci". Stopniowo wciąga widzów w dziwny, niepokojący świat, zbudowany na trudnych do zrozumienia zasadach. Wszystko niby jest na swoim miejscu – grodzone osiedla, hulajnogi, ścieżki rowerowe. Wszystko prócz dzieciaków biegających z karabinami po lasach i z uśmiechem na ustach strzelających sobie w głowy ostrą amunicją. Co więcej, są do tego zachęcane, a nawet zmuszane przez swoje rody – Nowaków i Kowalskich, których od dawna dzieli zatarg krwi. Świat "Easternu" napędzany jest nieustanną rywalizacją, pragnieniem prestiżu i potrzebą honoru, który jest tu walutą cenniejszą od pieniędzy. Dramaturgię natomiast napędza atmosfera tajemnicy, powoli, ze sceny na scenę, z dialogu na dialog, odkrywanej przez twórców. Oprócz zagadki do rozwiązania, film ma wszystko, czego oczekuje się od dobrego kina: gatunkowy nerw, scenariuszową pomysłowość, zaskakujące zwroty akcji i świetne kreacje aktorskie. Szkoda jedynie, że nie trwa faktycznie sześćdziesiąt minut, dzięki czemu mógłby dodatkowo zagęścić to, co ostatecznie zostało nieco fabularnie rozrzedzone.

Bez kompromisu

Prócz tych trzech premierowych filmów, w Koszalinie pokazano kolejne trzy, które wciąż nie doczekały się kinowej dystrybucji, choć są znane z obiegu festiwalowego. Mam na myśli "Dziurę w głowie" Piotra Subbotki, "Warany z Komodo" Michała Borczucha i "Moją polską dziewczynę" Ewy Banaszkiewicz i Mateusza Dymka. Ten ostatni okazał się zaskakującym zwycięzcą imprezy – laureatem Złotego Jantara. Wszystkie te filmy łączy jeszcze jedno – ich absolutna artystyczna bezkompromisowość, przekładająca się na formalną oryginalność, ale również hermetyczność. Najbardziej przystępna okazała się "Dziura w głowie" – historia aktora, który po przyjeździe do rodzinnego domu powoli popada w paranoję. Wyzwaniem dla widza jest tu jedynie próba rozstrzygnięcia, co jest prawdą, a co grą, bądź urojeniem. 

"Moja polska dziewczyna"
Kategoria prawdy jest ważna również dla duetu Banaszkiewicz/Dymek, którzy skorzystali z wizualnych tropów dokumentu, by zwodzić widzów. Ich "Moja polska dziewczyna" należy do niezwykle rzadko pojawiającego się w polskim kinie gatunku mockumentu. Opowiada o więzi, jaka powoli zadzierzga się między reżyserką filmu dokumentalnego a jego bohaterką – tytułową Polką mieszkającą w Londynie. Niewiele dowiemy się jednak o życiu na emigracji, znacznie więcej o życiu uczuciowym dziewczyny i jej wyjątkowo impulsywnym charakterze. Eksplorując coraz bardziej zażyłe stosunki łączące dwie kobiety, twórcy, niestety, postanowili skręcić w kierunku fantazji i coraz mniej przekonujących emocji. 

Podobne ambicje, by balansować na granicy dokumentu i zmyślenia, miał Michał Borczuch, niestety jego "Warany z Komodo" nie reprezentują nawet zbliżonego poziomu i tak nie najlepszej "Mojej polskiej dziewczyny". W zamierzeniu miał to być film totalnie radykalny – prowokujący, eksperymentujący, przełamujący konwencje, artystycznie drażniący. Z tego wszystkiego udało mu się osiągnąć tylko to ostatnie. Kolejne sceny nie składają się w spójną całość, problemy bohaterów są kompletnie wydumane, a budowana przez reżysera naprędce kontrowersja zupełnie nie szokuje. Ostatecznie otrzymujemy film, w którym przewijają się dwa zupełnie niepowiązane ze sobą wątki: niepełnosprawnych umysłowo wychowanków ośrodka terapeutycznego i młodego małżeństwa, które chce złożyć w ofierze swoje dziecko. Niech ten opis wystarczy za komentarz.

Serce i rozum

Konkursową stawkę domknęły cztery tytuły doskonale znane z kin, czyli tak od siebie różne filmy jak komediowy "JuliuszAleksandra Pietrzaka, homoseksualny melodramat "Nina" Olgi Chajdas, społeczno-polityczna "Via Carpatia" Klary Kochańskiej i Kaspera Bajona oraz rozgrywający się w świecie walk KSW "Underdog" Macieja Kawulskiego. Na pierwszy rzut oka ostatni z nich zupełnie nie pasuje do reszty stawki – to film nastawiony na szeroką publiczność, bezczelnie popularny, bez większych ambicji artystycznych. Jednak, gdy przyjrzeć mu się bliżej, to okaże się, że ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko reklamę federacji KSW. Można byłoby odnieść wrażenie, że to zupełnie pozbawiony oryginalności film sportowy, o mężczyźnie o równie stalowych mięśniach, co życiowych zasadach, ale między scenami morderczych treningów, bijatyk z lokalną mafią i walk w klatce znalazło się miejsce dla zupełnie niespodziewanej ironii, nasączonych autentycznie zabawnym humorem dialogów i – wydawałoby się – całkowicie niepasującej do konwencji muzyki Marka Dyjaka

"Juliusz"
"Juliusz", "Nina" i "Via Carpatia" dopełniają jakże różnorodnego obrazu polskich debiutów ostatniego roku. Film Pietrzaka jest równie przystępny i przeznaczony dla szerokiej publiczności, co "Underdog", natomiast dzieła Chajdas i duetu Kochańska/Bajon wychodzą od intymnej opowieści rodzinnej ku analizom szerszych problemów społecznych i politycznych – homoseksualizmu i kryzysu uchodźczego. W ten sposób udowodniły, że polskie kino jest nie tylko sprawne gatunkowo, nie tylko ma ambicje eksperymentatorskie, ale również potrafi głośno mówić na ważne tematy, i to nie tylko istotne dla naszego społeczeństwa.

Być może w tym roku zabrakło debiutów tak wyrazistych i artystycznie spełnionych jak "Wieża. Jasny dzień", "Ostatnia rodzina", "Cicha noc" czy "Córki dancingu", ale właśnie zakończona edycja festiwalu "Młodzi i film" ukazała głębię polskiej produkcji filmowej, ogrom możliwości rozpoczęcia kariery filmowca i niebywałą różnorodność – tematyczną, formalną, gatunkową. Wśród pokazywanych dzieł znalazły się zarówno te kręcone z głębi serca, własnym sumptem, pełne pasji i bezkompromisowości, jak i tworzone z potrzeby rozumu – liczące się z wymogami frekwencyjnymi, włączające się do publicznej debaty, na zimno rozprawiające się z gatunkowymi konwencjami. Dzięki temu tegoroczna edycja koszalińskiego festiwalu zamieniła się w pewnym momencie w znakomitą lekcję z anatomii debiutu filmowego.