Orson Welles nazwał go "najsmutniejszym filmem, jaki kiedykolwiek nakręcono", a reżyser Leo McCarey był zeń tak dumny, że kiedy w tym samym 1937 roku odbierał Oscara za inny swój sukces – komediową "Nagą prawdę" – wypomniał Akademii, że nagradza go za niewłaściwy film. Melodramat "Make Way for Tomorrow", bo o nim tu mowa, pozostaje jednym z najlepszych filmów o starości, jakie nakręcono – co najwyżej kilku innym udało się dosięgnąć podobnej klasy i emocjonalnej siły (na czele z "Tokijską opowieścią" Yasujiro Ozu, stanowiącą de facto remake amerykańskiego klasyka). Kiedy dobiegające siedemdziesiątki małżeństwo Barkleya i Lucy Cooperów (granych przez dużo młodszych, acz świetnie ucharakteryzowanych
Victora Moore'a i
Beulah Bondi) traci dom na rzecz banku, rozpoczyna się ich niechciana rozłąka. On trafia do domu jednej z córek, ona do jednego z synów ("jej ulubionego", jak sama wyznaje, zagranego z wielkim ciepłem przez
Toma Mitchella). Co łatwe do przewidzenia, układ nikomu nie pasuje: nawyki wieku starczego, wzajemne zniecierpliwienie i twarde przeszkody ekonomiczne wkrótce wszystkim dają się we znaki. Lucy zakłóca dawane przez synową lekcje brydża (źródło połowy domowego budżetu), irytuje wnuczkę jako przyzwoitka (zarazem wkupiając się w jej łaski okazjonalnym kryciem pokątnych schadzek) i wtrąca się do prowadzenia gospodarstwa. Barkley z kolei podupada na zdrowiu i nie może się pogodzić z własną bezużytecznością, tym bardziej że nagle całe życie jawi mu się jako klęska – był tylko przeciętniakiem, nie zaoszczędził ani grosza, a teraz nikt go nie chce.
Nikt – oprócz Lucy. Melodramatyzm filmu polega na tym, że uczucie dwojga staruszków nigdy nie jest w nim kwestionowane, a rozłąkę odczuwają dotkliwie zarówno oni sami, jak i kibicujący im widzowie. W jednej zdumiewającej scenie głośna rozmowa telefoniczna, jaką Lucy prowadzi z Barkleyem, zmienia się z irytującego kwękania starszej pani w poruszający wyraz troski o ukochanego człowieka (świadkujący jej adepci sztuki brydżowej najpierw prychają ze zdenerwowania, by nagle zawstydzić się własnym egoizmem). Barkley chełpi się kilkakrotnie, że lata temu odbił Lucy lokalnemu bankierowi – temu samemu, który obecnie przejął ich dom w wyniku niewypłacalności ("On dostał bank, ja dostałem dziewczynę!"). W ogóle cały film jest mrożąco trzeźwy w ukazaniu wpływu ekonomii na związek uczuciowy: miłość bohaterów wydaje się niezniszczalna, ale to nie znaczy, że będzie ich stać nawet na wspólne przebywanie w jednym mieście. Finałowa rozłąka (on wraca do córki, ona wybiera się do domu starców) wydaje się podwójnie ostateczna: po pierwsze, w powietrzu wisi śmierć, a po drugie, nie bardzo wiadomo, jaki wspólny byt mogłaby sobie ułożyć para starców bez grosza przy duszy, zdanych całkowicie na łaskę własnych dzieci.
Ponieważ reżyserem filmu jest
Leo McCarey – jeden z tych hollywoodzkich mistrzów, dla których empatia była najważniejsza – dzieci bohaterów nie zostają osądzone jako niewdzięczne: każde z nich ma swoje powody, u żadnego się nie przelewa, a większość odczuwa aktywne wyrzuty sumienia. Cichym adresatem tego filmu (w którym nie pada ani jedno słowo o polityce) jest jednak amerykańskie społeczeństwo, podzielone w momencie premiery kontrowersją wokół kwestii pomocy społecznej dla ludzi starszych, z budzącym spory systemem emerytalnym świeżo zaakceptowanym przez prezydenta Franklina D. Roosevelta. W tym kontekście
"Make Way for Tomorrow" jest filmem politycznym, bo stanowi rodzaj apelu o troskę nad starszymi (i używa do tego celu nawet dekalogu, obwieszczając w napisie otwierającym: "Czcij ojca swego i matkę swoją"). Nasz ZUS mógłby pomarzyć o równie skutecznej propagandzie.
Nad całością unosi się mleczna mgiełka stężonego smutku, nie mająca nic wspólnego z sentymentalizmem (mimo że kilka scen wychyla się niebezpiecznie w jego stronę). Przede wszystkim mamy tu do czynienia z portretem ludzi, do których nagle dociera fakt, że nie są już nikomu potrzebni. Ta wiedza jest druzgocąca i zostaje wyłożona z pragmatycznym chłodem przez Lucy, która stara się uświadomić wnuczce, że w wieku lat siedemdziesięciu należy dołożyć wszelkich wysiłków, by zgasić w sobie wszelkie oczekiwania. Starość i niedołężność jest jak źle postawione pytanie bez dobrej odpowiedzi – a że ludzkie społeczeństwa muszą cenić użyteczność nade wszystko (inaczej by nie przetrwały), los ludzi starych wiecznie będzie w nich uzależniony od poziomu indywidualnej empatii i instytucjonalnej dobroczynności. (Pod tym względem okrutnym negatywem filmu
McCareya jest wybitna
"Ballada o Narayamie" (1983)
Imamury, w której społeczność górska wysyła starców na śmierć po osiągnięciu przez nich pewnego wieku.)
Pod koniec filmu bohaterowie dostają swoisty prezent od reżysera: pięciogodzinną randkę w Nowym Jorku, w którym spędzili miesiąc miodowy i którego zmienione oblicze dziś ledwo rozpoznają. Spacerują po Central Parku, wpatrują się w plakat zachęcający do oszczędzania za młodu ("Teraz nam to mówią…?"), w końcu sprzedawca luksusowych limuzyn bierze ich za milionerów i obwozi po mieście, licząc na złoty interes. Oni przyjmują ten gest z niewinną wdzięcznością i przez moment czują się jak bogacze – mimo że nie mają i już nie będą nic mieć.
W pewnym sensie, choć nigdy nie zostaje to wypowiedziane wprost, cały film jest przecież metaforyczną opowieścią o życiu ponad stan – pięcioro dzieci i ogromne domostwo najwyraźniej nigdy nie były pisane człowiekowi z przychodami Barkleya. Okazuje się, że ten melodramat sprzed prawie wieku zadaje pytanie nader aktualne także tu i teraz: czy życie przeżyte na kredyt jest z definicji życiem zmarnowanym?
McCarey mówi, że nie, bo miłość ratuje nas od bezsensu – jednocześnie jednak komplikuje sprawę, bo umieszcza w tle małżeństwo żydowskich sklepikarzy, żyjących o wiele skromniej od Cooperów, ale za to na swoim. Kiedy Barkley patrzy na sklep przyjaciela, mówi mu tylko: "Ja nie mam takiego sklepu". I w tym zdaniu tkwi sedno wyrzutu, jaki żywi on w stosunku do siebie samego: przedryfował przez życie nie zbudowawszy niczego stałego; niczego, na co gdzieś nie byłby wypisany jakiś weksel.
Jak już napisałem, wyraźne echa filmu
McCareya dostrzec można u
Ozu, ale i najnowsze kino przyniosło mu ostatnio piękny hołd w postaci
"Miłość jest zagadką" (2014)
Iry Sachsa, gdzie na poniewierkę przez cudze mieszkania skazane jest gejowskie małżeństwo świetnie zagrane przez
Johna Lithgowa i
Alfreda Molinę. Kontekst zmienił się z wielkiego kryzysu lat trzydziestych na "mniejszy" i trudniejszy do objęcia rozumem kryzys roku 2008, ale wymowa pozostaje ta sama. Niechciana tułaczka dwojga kochających się ludzi upokarza dotkliwiej niż tułaczka samotna – ale rani chyba mniej głęboko. Film
"Make Way for Tomorrow" mówi tylko, że pewne rodzaje wsparcia mogą przyjść do nas tylko od drugiego człowieka. Jak choćby ten pocałunek, który Lucy prawie składa na ustach Barkleya, póki nie orientuje się, że się im przyglądamy – i nie rzuca w stronę kamery spojrzenia zawstydzonego podlotka.