Nowohoryzontowa sekcja Nocne Szaleństwo jedzie w tym roku na misję: chce odkopać zapomniane i nieprzyswojone przez kanon kino skandaliczne z lat 70. Pokazać pikantne kawałki łamiące tabu obyczajowe, bliskie pornografii i korzystające z krótkiego okresu kontrkulturowej wolności. Cykl "Mokre sny" daje także świetną okazję do postawienia kilku pytań o czasy obecne. Na przykład o to, jak wygląda dzisiaj seks na ekranach kinowych. Oraz jak będzie wyglądał w przyszłości. W epoce osiedlowych wypożyczalni wideo i rodzinnych seansów było to chyba normą – scena seksu prawie nigdy nie mogła dotrwać do końca. Już przy pierwszym nieśmiałym pocałunku i pierwszym rozpiętym guziku spurpurowiały ojciec albo poczerwieniała matka zaczynali odgrywać tradycyjny spektakl pruderii: wstydliwą wędrówkę dłoni w kierunku pilota. Byle szybciej, byle przewinąć, przełączyć, zaciemnić i odegnać nieprzyzwoitość. Byle dzieciaki nie odkryły sypialnianej tajemnicy i nie zdążyły się zepsuć. Co bardziej nieśmiali rodzice dodatkowo udawali się do kuchni, gdzie nagle materializowała się sterta naczyń do umycia albo nienastawiona woda na herbatę.
Pal licho, że chodziło o sceny z tak dzikich i orgiastycznych produkcji, jak
"Zabójcza broń 2" albo
"Gorączka". O PornHubie nikomu w drugiej połowie lat 90. nawet się nie śniło. Penetrację widywało się w świerszczykach znalezionych w szafie ojca albo na śmietniku, ewentualnie u kolegi, który dysponował pecetem ze "stałym łączem", wówczas dobrem pożądanym, lecz deficytowym. Jednocześnie co druga reklama dokonywała tak zwanego "szczucia cycem" i nikt się nad tym specjalnie nie rozwodził, media pozostawały ślepe na fotomontaże zestawiające wypięte pośladki z kaflami ceramicznymi i udka kurczaka z udami modelek. Kwestie takie jak dekady realizowania mainstreamowych filmów wyłącznie pod męskie spojrzenie, rozbuchana przemoc seksualna w Hollywood czy wszechobecności obrazów uprzedmiotawiających kobiece ciała budziły emocje na akademickich sympozjach i w wąskich gronach pasjonatów kina autorskiego, ale nie w studiach telewizyjnych.
Dzisiaj czasy zmieniły się pod tym względem radykalnie. Od rewolucji seksualnej upłynęło ponad pół wieku, a ciało i seks znalazły się w centrum kolejnej wojny kulturowej. Jej stawką jest nowa moralność i nowy kodeks seksualny: większe poszanowanie dla różnorodnych potrzeb i wyborów, dowartościowanie seksu spychanego na margines oraz wyplenienie seksistowskich fundamentów zachodniej popkultury. W Polsce edukacja seksualna dzieci i młodzieży oraz równouprawnienie społeczności LGBT+ (znane pod nazwą "seksualizowania") awansowały do roli medialnych predatorów, które dają partiom politycznym skuteczne narzędzia do manipulowania emocjami, dzielenia społeczeństwa i wygrywania wyborów. Z kolei w USA grupa sfrustrowanych białych mężczyzn z internetu, nazywających siebie "incelami", obwinia kobiety o własne seksualne niepowodzenia, wieszczy erę "nowego purytanizmu" po #metoo, a przede wszystkim – żąda krwawej zemsty na feminizmie (i niestety coraz częściej wciela te żądania w życie).
Seks pozostaje więc w centrum społecznego zainteresowania jako kluczowy środek ekspresji ludzkich przekonań, lęków i sympatii. Dzisiejsze seksualne reprezentacje wiążą się jednak z odmiennymi celami i przybierają inne formy kulturowe niż te znane z lat 70. Ówczesne wyzwolenie obyczajowe i wolna miłość oznaczały w gruncie rzeczy umieszczenie seksu i ciała – po latach mieszczańskich i religijnych represji – z powrotem w sferze publicznej, tyle że z całym bagażem seksizmu i męskich wyobrażeń na temat ról płciowych. W nowych konfiguracjach, które wolnym truchtem kształtują się po #metoo, coraz częściej daje się natomiast usłyszeć głosy o zbliżającym się końcu seksu na ekranie. Miałby go zastąpić obraz całkowicie aseksualny, który wyekspediuje erotyczną przyjemność kina tam, gdzie jej miejsce – na artystyczne rubieże albo w stronę płatnych galaktyk pornografii w wersji premium.
Pustynia impotencji Dla obrońców "seksowności" kina podstawowym punktem odniesienia nie są jednak krótkotrwałe ekscesy lat 70. – z całym bogactwem nocnych projekcji, kin dla dorosłych i pierwszych festiwali kina erotycznego – ale, o ironio, lata 90., w Polsce znane jako dekada wstydliwych rodziców i soft core'u na Polonii 1. Karierę robi na przykład teza, że "klasyczna scena seksu", która dojrzałość estetyczną osiągnęła jakoby właśnie w połowie najntisów, została dzisiaj prawie całkowicie zapomniana, stając się dla młodych widzów czymś w rodzaju – jak pisze Ann Hornaday z "The Washington Post" – "ezoterycznego marginesu", ciekawostką równie podniecającą, co kolejne płyty zespołu
Bon Jovi.
Poważny seks – bez odsłoniętych genitaliów i realistycznych penetracji, za to niosący wielki ładunek zmysłowości i rozkoszy wizualnej – miałby się lokować gdzieś w połowie drogi między dwoma dominującymi dzisiaj biegunami. Pierwszym jest festiwalowy art-house dla wąskiego grona odbiorców, który bez skrępowania eksploruje wszelkie odmiany ludzkiej seksualności i wyzbywa się wizualnych tabu na rzecz obrazów otwarcie pornograficznych. Nowe normy nieszokowania wyznaczają choćby artystyczne sukcesy
"Życia Adeli" Abdellatifa Kechiche'a czy
"Nieznajomego nad jeziorem" Alaina Guiraudie – filmów wpisujących ejakulacje i obnażone wargi sromowe w zwykły strumień codziennego bytowania. Na drugim biegunie znajduje się praktycznie cały mainstream, a szczególnie jego hollywoodzka, wysokobudżetowa odsłona, świadomie rezygnująca z kręcenia obrazów oznaczonych kategorią wiekową R. Najbardziej kasowe produkcje – Marvele i inne franczyzowe uniwersa, akcyjniaki w rodzaju
"Szybkich i wściekłych" czy
"Johna Wicka" – pod względem seksualności są grzeczne i czyste niczym dobranocki, kształtując impotencję kina wielkiego widowiska i wielkich pieniędzy. Pomiędzy tymi skrajnościami – ze względu na uwiąd "klasyki" – rozciąga się ziemia niczyja, gdzie do seksu – o ile w ogóle się pojawia – twórcy podchodzą z rodzajem lękliwego dystansu, na powrót odkrywając użyteczność starych dobrych cięć montażowych. Dwa pocałunki, dwa dotknięcia i już można szykować śniadanie.
Przyczyn tego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko. Zwolennicy tezy o "wymazywaniu seksu z ekranu" są zdania, że kluczowy jest paniczny lęk wielkich wytwórni przed skandalem i oskarżeniami o łamanie praw kobiet i dzieci na planach filmowych. Ważną rolę odgrywa także ponowne zejście seksu do sfery prywatnej – nie ze względu na wymogi mieszczańskiej moralności, ale na szeroko dostępną i darmową pornografię w sieci. Przeciętny – czyli do niedawna głównie męski – widz nie szuka już w kinie doznań erotycznych, bo ma je u siebie w domu, na PornHubie i innych serwisach dla dorosłych, i to we wszystkich możliwych konfiguracjach i gatunkach. W epoce hardcore'u większe podniecenie może zapewnić międzygalaktyczna naparzanka Avengersów albo akrobacje Spider-Mana niż ocenzurowana, subtelna miłość. Kinowa aura zakazanego owocu przetrwała natomiast w art-housie, tyle że znowu – wyłącznie w naturalistycznej, surowej i w gruncie rzeczy mało seksownej formie. I chociaż powyższa argumentacja wydaje się logiczna i słuszna, to jednak osłabia ją pewien zasadniczy błąd – tak zwana "pomyłka canneńska".
Chodzi o to, że narracja o znikaniu seksu pomija – w imię czystości doświadczenia kinematograficznego oraz autonomii sali kinowej – cały olbrzymi kanał produkcyjno-dystrybucyjno-komunikacyjny, jakim są platformy streamingowe, które stopniowo "prywatyzują" odbiór ruchomych obrazów na zasadzie podobnej do PornHuba. Dzięki temu, że seans nie musi już być koniecznie sytuacją publiczną oraz nie wymaga specyficznego dla siebie hardware'u – jak to było choćby w przypadku kaset VHS czy płyt DVD – normy dotyczące przedstawiania seksu na ekranie stają się coraz mniej restrykcyjne, mogą także liczyć na większe uznanie producentów i dzięki temu – dużo lepsze finansowanie. Stwarza to dogodne warunki, w których seks zaczyna awansować na główny temat filmu i porzuca swój suplementarny status. Innymi słowy, przestaje robić za miły ornament, atrakcję, wabik czy w najlepszym razie – jak w idealizowanych latach 80. i 90. z ich
"Fatalnym zauroczeniem" i
"Nagim instynktem" – maskę skrywającą kolejne typowo męskie lęki i zabobony.
Tutaj także nie musimy szukać daleko: w klasycznej telewizji nie było dotychczas zbyt wiele miejsca na produkcje w stylu
"Kronik Times Square",
"Sex Education" czy
"Euforii", gdzie seks nie tylko jest widzialny i słyszalny, ale także gada się o nim, analizuje wielowymiarowo i wielokontekstowo, przedstawia jako zjawisko społeczne związane równie mocno z groźbą przemocy i nadużycia, co z obietnicą emancypacji. Ignorując miejsca, w których seks działa obecnie pełną parą – estetycznie, zmysłowo i politycznie – ignorujemy w zasadzie całą współczesną seksualność. A wraz z nią – proces nieustannego dojrzewanie seksu w kulturze filmowej.
Wiedźmy i Republiki
Pozostając w kontrze do krytyki zatroskanych, współczesny seks ekranowy zdaje się czerpać stosunkowo mało zasobów z seksualnie dwuwymiarowych lat 90., wchłania natomiast wszystko to, co najciekawsze z bogactwa reprezentacji wolnej miłości lat 70., rezygnując jednocześnie z ich skrajnie eksploatacyjnej wizualności. Ten ruch ku kontrkulturze widać nie tylko w serialach poruszających temat inicjacji seksualnej, ale także w najważniejszej obecnie niszy gatunkowej – w horrorze. Horror odrodził się jako miejsce ekspresji tożsamości i lęków seksualnych, porzucając rolę naczelnej metafory gwałtu i nadużycia. Trzymając się klucza aktualności:
"Midsommar" Ariego Astera – jako opowieść o zdradzie, sprzeciwie oraz bolączkach życia z męskim zakłamanym dupkiem – zawdzięcza równie wiele brytyjskim "folklorowcom", co czechosłowackiej baśniowo-perwersyjnej przypowieści o dojrzewaniu
"Waleria i tydzień cudów" (1970) czy skandalizującemu japońskiemu anime
"Belladonna smutku" (1973).
I rzeczywiście, animowana Jeanne z
"Belladonny smutku" bierze na swoje barki podwójną rolę: męczennicy Joanny d'Arc oraz zwycięskiej Republiki z obrazu "Wolność wiodąca lud na barykady" Eugène'a Delacroix. Kobieca bohaterka staje na czele antyfeudalnego i antykościelnego powstania, otwarcie kwestionuje dominujące hierarchie społeczne, leczy za darmo i za darmo naucza średniowieczny motłoch czerpać radość z ciała, seksu oraz z siebie nawzajem. Forma jej czarów jest oczywiście typowa dla epoki kontrkultury – to grzybki i napary wywołujące halucynacje oraz otwierające ludzi na nowe, przełamujące schematy i tabu doświadczenia. Potencjał subwersywny opowieści o wiedźmach-buntowniczkach pozostaje aktualny do dzisiaj: przebudzenie kobiecej seksualności i świadomości płciowej oznacza początek końca patriarchalnych relacji społecznych i nadzieję na świat otwartych emocji, równości, szacunku dla seksu rozumianego jako doświadczenie trudno uchwytne i wielowymiarowe. Również takie, które jest w stanie pomieścić seksualność jako brak seksu w ogóle. Radykalną odmowę, której wcale nie trzeba podpierać żadnym racjonalnym argumentem.
W tym sensie
"Midsommar" jest dziełem zanurzonym po uszy w wiedźmiej poetyce i estetyce lat 70. Otwarcie się na własną seksualność symbolizują w filmie nie tylko wszechobecne kwietne konstrukcje czy wypijane szklanicami psychodeliczne mikstury i grzybki, ale także ekstatyczny, transowy taniec, zbliżony do średniowiecznej choreomanii, epidemii nieokiełznanych grupowych pląsów aż do choroby i wyczerpania. W trakcie takich historycznych imprez rave'owych feudalny i wczesnokapitalistyczny motłoch dosłownie "wytupywał" własny gniew i odmawiał dalszego podporządkowania społecznym hierarchiom, dając się całkowicie ponieść cielesnej przyjemności. Filmowa Dani tańczy więc, żeby się otworzyć na siebie i świat, a jej otwarcie musi zostać poprzedzone emocjonalnym wyzwoleniem – przede wszystkim spod tyranii cudzych oczekiwań i wyobrażeń, udawanej akceptacji i odgrywanej troski. I, jak w każdej wiedźmiej narracji, nowy początek i tutaj potrzebuje krwawej ofiary. W
"Belladonnie..." na śmierci i orgii wznosiła się krótkotrwała republika równych, w
"Midsommar" – budują one zręby akceptacji dla własnej mądrości, autonomii i seksualności. Nawet jeśli ta ostatnia miałaby oznaczać wspomniany brak aktywności płciowej i pragnienie oddychania tylko własnym smutkiem.
Wiele wskazuje na to, że filmowy seks zmierza właśnie w kierunku takiej dojrzałej samoświadomości. Przestaje być atrakcją, pędzącym splotem ust i rąk, po którym następuje długie przebudzenie albo który chowa się za łatwym skojarzeniem: obrazem fallicznej latarni morskiej czy odkorkowanego szampana. Nie jest także mokrym snem chłopców zakochanych w kontrkulturze i rewolucji, którzy – pod pozorem walki o słuszną sprawę – bezkarnie wlepiają gały w nagie kobiece ciała. To nie seks
"Ostatniego tanga w Paryżu" czy
"Brązowego królika", ale również nie seks
"Casablanki".
Nowe reprezentacje seksualności z dużą dozą prawdopodobieństwa będą traktowały siebie coraz poważniej, z należytym szacunkiem, tak jak przystało na jedno z kluczowych zagadnień współczesnej kultury. Będą pokazywały kolejne wymiary seksu – jego wersje spychane do różnorakich gett i na ubocza rynków seksualnych – z delikatnością i zaangażowaniem. Nie musi to od razu oznaczać, jak obawiają się niektórzy, końca zmysłowości, podniecenia i erotycznej rozkoszy seansu, chociaż seks rozumiany jako ładny design i ornament będzie coraz częściej domeną różnej maści PornHubów. A my możemy otwierać szampana już dzisiaj, bo nareszcie ktoś chce z nami normalnie porozmawiać o seksie. Bez ślinotoku i głupich uśmieszków. No i przede wszystkim – bez niezręcznego baletu paluszków w stronę telewizyjnego pilota.