Wyjechała do Stanów po liceum. Jeszcze na studiach zrobiła spektakularny krótki metraż, którym podbiła Sundance. W zeszłym roku
Agnieszka Wójtowicz-Vosloo nakręciła swój debiut –
"After.Life" z
Christiną Ricci i
Liamem Neesonem w rolach głównych. Zapamiętajcie nazwisko tej polskiej reżyserki, bo wróżymy jej błyskotliwą karierę w Hollywood.
Twój debiut "After.Life" można było obejrzeć na festiwalu w Gdyni. Długa była droga do tego momentu? Pracowałam na pierwszy film wiele lat. To nie jest tak, że w Ameryce wystarczy mieć talent i czekać na odpowiednią propozycję. Jeżeli chce się robić własne kino, trzeba walczyć, bo konkurencja jest olbrzymia. Po szkole kręciłam reklamówki dla firmy Ridleya Scotta, jednocześnie pisałam scenariusz
"After.Life", mimo że już wcześniej, podczas studiów, zaczęłam dostawać propozycje reżyserowania projektów w Hollywood. Miały one od razu producentów, finansowanie, skompletowaną obsadę, a nawet dystrybutora. Oczywiście czytałam te scenariusze, ale nie były zbyt dobre. Najczęściej były to komedie romantyczne (śmiech), a ja lubię kino psychologiczne, bardziej mroczne… Z perspektywy czasu wiem, że wybrałam trudniejszą, bardziej ryzykowną i dłuższą drogę do debiutu, ale za to na pewno bardziej satysfakcjonującą.
To chyba nietypowa sytuacja dla studenta reżyserii, nawet z tak prestiżowej szkoły jak Uniwersytet Nowojorski, by móc przebierać w propozycjach. Masz rację, nie zdarza się to często, ale ja nie przebierałam dlatego, że byłam wybredna. Raczej dlatego, że nie potrafiłabym zrobić czegoś, w co nie wierzę i czego nie kocham. Uwielbiam moją pracę, ale pod warunkiem, że scenariusz będzie mnie tak samo intrygował podczas pierwszej lektury, jak i ostatniej, na premierze gotowego filmu.
Propozycje pojawiły się po tym, jak na drugim roku studiów zrealizowałam swój pierwszy krótkometrażowy film,
"Pâté" (
"Pasztet"). Został zakwalifikowany na festiwal w Sundance i zdobył ponad 12 nagród. Choć w Stanach krótkie filmy mało kto zauważa, o moim
"Pâté" sporo się mówiło. Krytycy pisali, że wyróżniał się, był bogaty wizualnie, oryginalny i miał swój styl. Dzięki niemu znalazłam się na liście 25 młodych najbardziej obiecujących reżyserów prestiżowego magazynu "Filmmaker".
Dziś prócz mnie nikt z mojego roku nie pracuje w zawodzie. Niesamowicie trudno jest się przebić, a wiele osób miało słomiany zapał: wyobrażało sobie, że po reżyserii zostaną celebrytami. Tymczasem reżyseria to lata ciężkiej pracy i poświęcenia, potem ewentualnie pięć minut sławy. Poza tym studenci najczęściej próbują naśladować innych reżyserów, dajmy na to –
Davida Finchera, zamiast pracować nad własnym stylem. Ale Hollywood ma już swojego
Finchera i nie potrzebuje jego podróbki, przynajmniej na początkowym etapie twojej kariery. Dopiero jak zobaczą, że masz swoje pomysły, to w trakcie pierwszej produkcji będą cię wtłaczać w schematy i starać się upodobnić do tegoż
Finchera. To jeden z wielu paradoksów Hollywood.
Co Cię umacniało w przekonaniu, że warto robić własny film, a nie kolejny romantyczny produkcyjniak albo podróbkę? Przede wszystkim wiara w historię, którą chciałam opowiedzieć. Uwielbiam moją pracę, ale pod warunkiem, że scenariusz będzie mnie tak samo intrygował podczas pierwszej lektury, jak i ostatniej, na premierze gotowego filmu.
Wiele osób dziwiło się, że odrzucam wszystkie projekty. Na szczęście mój agent, Jeff Berg, bardzo mnie wspierał. Nie każdy by tak zrobił na jego miejscu – w końcu zarobki agenta zależą od zarobków reżysera. Jeff jest między innymi agentem
Jean-Jacquesa Annauda,
Jonathana Demme’a,
Sidneya Lumeta,
Romana Polańskiego. Myśli długodystansowo i potrafi zbudować karierę.
To on mi powiedział, że zrobię debiut na podstawie własnego scenariusza. A mi zależało na znalezieniu tekstu, ponieważ
"Pasztet" był filmem bardzo osobistym i to nie tylko pod względem emocjonalnym, także dlatego, że praktycznie wykonałam go sama, niczym rękodzieło.
Oglądając "Pasztet", trudno uwierzyć, że to niskobudżetowa produkcja. Raczej bez budżetu (śmiech). Ale musiała być bogata wizualnie, by uwiarygodnić przedstawiony w niej postapokaliptyczny świat. Projekt był tak ambitny, że profesorowie z wydziału odradzali mi jego realizację. Twierdzili, że sobie nie poradzę bez wystarczających środków i ekipy. Przy
"Pasztecie" wszystko robiłam sama: od eklektycznych dekoracji, przez wyszukane kostiumy, po kierownictwo planu i catering. Udało mi się przekonać Kodaka, żeby dał mi ścinki 35-milimetrowej taśmy. Dekoracje tworzyłam ze znalezionych przedmiotów, mebli, które nowojorczycy wyrzucają na ulice. Nigdy nie zapomnę, jak potrzebowałam 2 tysięcy świeczek, które w Nowym Yorku są absurdalnie drogie, więc sama chodziłam od sklepu do sklepu, opowiadając o projekcie i starając się przekonać sprzedawców do podarowania mi tych 2 tysięcy świeczek (śmiech). W końcu udało się, ale zabrało to niesamowicie dużo czasu.
Dużą ulgą musiało być kręcenie hollywoodzkiej produkcji, w której to inni dbali o takie detale. Nie do końca. Jak na ironię losu, tu też mieliśmy zaplanowaną scenę z tysiącem świeczek. Przyjeżdżam na plan, a świeczek nie ma. Ktoś nie dopilnował. Nie mieliśmy na tyle swobody, by odwołać zdjęcia i czekać na świeczki kolejny dzień. A była to noc przed Świętem Dziękczynienia. Miasto sparaliżowane, sklepy zamknięte. I mój mąż, Paul, jeździł kilka godzin, by znaleźć świeczki, a ja je potem osobiście ustawiałam.
Jak długo powstawał "After.Life"? Scenariusz pisałam z moim mężem i przyjacielem z Polski,
Jakubem Korolczukiem, od 2005 roku, zdjęcia powstawały pod koniec 2008, w 2009 odbyła się postprodukcja. Film wszedł na ekrany kin w Stanach 9 kwietnia 2010 roku. Oczywiście pisanie scenariusza nie zajęło nam całych 3 lat. Czasami nie pisaliśmy przez pół roku, aby potem bardzo intensywnie pracować przez parę miesięcy. Od początku wiedziałam, że aby zainteresować takich aktorów jak Liam Neeson, scenariusz musi być niesamowicie dopracowany. Miałam tylko jedną szansę. Długo trwała też dokumentacja: ponieważ akcja filmu rozgrywa się w zakładzie pogrzebowym, odwiedzałam szpitalne prosektoria i domy pogrzebowe. Chciałam poznać każdy detal dotyczący tego, co dzieje się z nami po śmierci. Pamiętam, jak w jednym z domów pogrzebowych spędziłam cały dzień: od 6.30 rano, kiedy odpowiednik mojego głównego bohatera Elliota, szefa domu pogrzebowego z
"After.Life", odebrał pierwszy telefon ze zgłoszeniem, do wieczora, kiedy ułożył to ciało w trumnie. Patrzyłam, jak je myje, ubiera. Ten człowiek prowadzący dom pogrzebowy, podobnie jak mój bohater grany przez
Liama Neesona, "rozmawiał" ze zmarłym: tłumaczył, co robi, uspokajał. Potwierdził mój pomysł na film. To był fantastyczny moment: w rzeczywistości działo się to, co ja sobie wymyśliłam w głowie.
A który moment był najtrudniejszy? Ciężko było znaleźć właściwego producenta. Scenariuszem zainteresowało się wiele wytwórni i producentów, ale wymagali ode mnie zmian w scenariuszu. Chcieli go spłycić, pozbyć się tego wszystkiego, co dla mnie było najważniejsze. Miałam dokładną wizję tego, jak film powinien wyglądać, ale jednocześnie wiedziałam, że nigdy nie uda mi się przeforsować wszystkich pomysłów, że z części będę musiała zrezygnować na rzecz bardziej komercyjnych. To normalne przy debiucie w Stanach. Szukałam zatem producenta, z którym znalazłabym pole do dyskusji.
Poza tym brakowało nam dni zdjęciowych. Ze względu na ograniczony budżet mieliśmy tylko 25 dni, co było niewystarczające na tak ambitny i wizualnie rozbudowany film. Kluczowe przy kręceniu
"After.Life" było stworzenie wystylizowanego świata "hiperrzeczywistości" dającej poczucie niepokoju i tajemnicy. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że nie uda mi się nakręcić w tak krótkim czasie wszystkiego dokładnie, jak to sobie wymarzyłam. Musiałam nieco zmniejszyć rozmach scenariusza, znaleźć inne, bardziej kreatywne i mniej absorbujące logistycznie rozwiązania. Praca na planie była niesamowicie intensywna. Kręciliśmy po 8 scen dziennie, w ciągu 11 godzin. W takim tempie trudno popracować nad stylizacją.
Strona wizualna sprawia wrażenie bardzo dopracowanej. Dzięki! Przygotowując się do filmu, zrobiłam tzw. książkę wizualną, która pokazywała ton i klimat, jakie chciałam uzyskać – 400 stron związanych z
"After.Life": fotografie, obrazy, faktury. Film rozłożony na kolory, atmosferę. Już w książce pojawiły się na przykład fiolet i czerwień, tak ważne w gotowym obrazie; gra światłem – oświetlenie ciała
Christiny Ricci na stole w kostnicy.
Strona wizualna jest dla mnie równie ważna, co fabularna, dlatego że tworzę nadrzeczywistość, w której są elementy realizmu, ale też fantazji. Intryguje mnie kreowanie wystylizowanych rzeczywistości, w których kolor, lokalizacje, światło, kostiumy i scenografia grają tak samo ważne role, jak aktorzy. Liczą się detale.
W tym filmie wszystko balansuje na granicy: nie do końca wiadomo, czy to, co oglądamy, tylko się bohaterom wydaje, czy dzieje się naprawdę. Taki sposób opowiadania wymaga dopracowania w tym samym stopniu obrazu i fabuły. Ale najważniejszą rzeczą było dla mnie zachować moje zakończenie, i to mi się udało.
W jaki sposób? Nawet znani reżyserzy często muszą w tym względzie ustąpić. Przekonywałam do swoich racji. Na tym w ogóle polega praca reżysera: przekonywanie wszystkich do swoich pomysłów. Najpierw musisz przekonać producenta, że on powinien zrobić twój projekt. Potem aktora, że powinien w nim zagrać, bo scenariusz może mu się bardzo podobać, ale on ma dziesięć innych propozycji. W moim przypadku doszedł "drobny" fakt, że aktorzy grali za o wiele mniejsze stawki niż zwykle.
Kto zdecydował, by obsadzić Neesona i Ricci, i jak to się udało? Ostateczna decyzja należała do mnie. Tak się złożyło, że scenariuszem zainteresowało się wielu ciekawych aktorów:
Alfred Molina,
Geoffrey Rush,
Tim Roth,
Liev Schreiber. To dość rzadkie przy debiucie, ponieważ zwykle trudno znaleźć sławy chcące pracować z debiutantem. Boją się ryzyka.
Liam był moim wymarzonym aktorem do roli Eliota. Czekałam kilka miesięcy, aż przeczyta scenariusz, kolejne kilka czekałam z rozpoczęciem produkcji, aby on znalazł czas w swoim grafiku i mógł w moim filmie wystąpić. Ale warto było na niego czekać! Wspaniale nam się razem pracowało.
Neeson stworzył niesamowitą postać.
"After.Life" to film, który można odczytywać na wielu poziomach. Co dla Ciebie jest w nim najważniejsze? To film osobisty, a jednocześnie bardzo uniwersalny. Straciłam tatę, jak miałam 10 lat i od tej pory towarzyszy mi paniczny lęk przed śmiercią, ale też fascynacja nią. Co się dzieje z naszą duszą i ciałem? Czy może istnieje okres przejściowy pomiędzy życiem a śmiercią? Czy pozostajemy świadomi? Czy jest czas, by spojrzeć na to, co minęło? Każdy z nas boi się śmierci, a także tego, że może nie żyje pełnią życia.
Bo
"After.Life" jest przede wszystkim o życiu i o niespełnionej miłości pomiędzy główną bohaterką a jej narzeczonym. O tym, jak kruche jest życie, że liczy się każda jego minuta. Chciałam, aby film prowokował widza do zastanowienia się nad jego własnym życiem.
W Stanach niestety dystrybutor promował film jako horror. Dla mnie to jest psychologiczny thriller z elementami horroru. Bawię się tym gatunkiem. Mówię widzowi: Ja wiem, że ty wiesz, że powinno się stać to i to, ale stanie się zupełnie co innego. Chyba tylko tak można robić kino nowe i nieszablonowe: prowokować widza do reakcji i refleksji, starać się, by film na dłużej w nim pozostał.
Jak teraz, kilka miesięcy po premierze, oceniasz swój debiut? Bardzo się cieszę ze wszystkiego, co udało nam się osiągnąć w tak krótkim czasie: opowiedzieć historię ze znakomitą obsadą, w dość trudnym klimacie na inteligentne kino, gdzie większość debiutów trafia na dvd.
Mieliśmy świetne recenzje w "Variety", "Hollywood Reporter" i wspaniałe reakcje publiczności.
"After.Life" utrzymało się w USA na ekranach przez cztery tygodnie, ponieważ widzowie zaczęli sobie o nim opowiadać. A to niesamowity sukces dla niezależnego filmu. Z drugiej strony, niektórzy fani horrorów byli rozczarowani, że wbrew zapowiedziom nie zobaczyli potworów.
Na pewno nie kręciłam debiutu w cieplarnianych warunkach. Walczyłam o każdy skrawek własnej wizji. Nie dość, że w Hollywood trudno zadebiutować, to jeszcze trudniej zadebiutować po swojemu. Zrobić debiut i przetrwać w Ameryce oznacza co innego niż w Polsce. W trakcie pracy na planie młody reżyser jest ograniczany, a nie wspierany. Producentom zależy na tym, by film był zrobiony na czas i nie przekroczył budżetu.
Wolisz kino amerykańskie czy europejskie? Nie lubię tak klasyfikować. Po prostu kocham dobre kino. Uwielbiam
Davida Cronenberga,
Stanleya Kubricka,
Romana Polańskiego. Cenię
Alfreda Hitchcocka,
Davida Lyncha,
Ridleya Scotta,
Tima Burtona, braci
Coen. A jako reżysera interesuje mnie robienie filmów w systemie Hollywood, ale przy zachowaniu europejskiej wrażliwości.
To gdzie powstanie Twój kolejny film? Już jest zaplanowany: w Los Angeles. Trzeci chciałabym zrobić w Polsce i pracować przy nim z polskim operatorem i polskimi aktorami. Ciekawa jestem polskiego sposobu pracy, bo nie mam w tym żadnego doświadczenia. Ale musiałabym kręcić historię uniwersalną, która wyjdzie poza granice kraju.