Najbardziej oczekiwaną premierą kolejnego dnia niemieckiej imprezy nie była - jak można by przypuszczać -
"The Countess" Julie Delpy. Premiera jej filmu odbyła się poza centrum uwagi szerszej publiczności, w drugorzędnej sali trzeciorzędnego obiektu festiwalowego. Widzowie przybywali na seans równie niemrawo, co żwawo go opuszczali. Większą widownię zgromadził konkursowy
"The Messenger" Orena Movermana i najnowsze dzieło wiekowego Manoela de Oliveiry.
Elżbieta Batory to tajemnicza postać, wokół której przez kolejne stulecia narosło mnóstwo legend i opowieści splecionych z historycznymi faktami. Najpopularniejsze z nich dotyczą mordów, jakich węgierska hrabina dopuszczała się na młodych dziewicach, których krew miała jej pomóc zatrzymać uciekającą młodość. W 1611 roku za te domniemane zbrodnie Batory skazano na zamurowanie w jednej z komnat własnego zamku. Dziś cieszy się podobną popularnością, co hrabia Dracula: black metalowe i gotyckie kapele dedykują jej utwory, filmowcy kręcą o niej filmy (ostatni,
"Bathory" powstał w zeszłym roku), twórcy horrorów powołują się na jej krwawe metody (m.in. w
"Pile III" czy
"Stay Alive"), a każdy mroczny nastolatek obowiązkowo zna jej biografię. Nic więc dziwnego, że na
"The Countess" Julie Delpy wielu wyczekiwało z wypiekami na twarzy, licząc na kino krwawe, ale i błyskotliwe. Tymczasem Francuzka nakręciła film zupełnie inny.
"The Countess" rozpoczyna się jak koszmar licealisty: smętna biografia drepcze we wspomnieniach narratora poprzez kolejne punkty kontrolne. Zanim
Delpy na dobre zacznie opowieść, poprzedza ją serią obrazków z dzieciństwa i młodości swojej bohaterki, już od pierwszych minut montując dla niej linię obrony. Nie jest to bowiem zaprawiona mistycyzmem i wampirzymi praktykami orgia krwi. Delpy skupia się na faktach, z których usiłuje wyłuskać teorię, jakoby Elżbieta padła ofiarą spisku. Nie wybiela jej, ale też sprytnie zostawia sobie furtkę, gdy narrator zaznacza, iż przytaczana przez niego historia księżnej w równym stopniu opiera się na jego wspomnieniach, co rzeczach zasłyszanych. Czy faktycznie mordowała? Tego się nie dowiemy, ale takie właśnie założenie przyjmuje reżyserka - w końcu nie mamy do czynienia z historią trzymającą się ściśle udokumentowanych zdarzeń, jak wielu by chciało, a z pewną ich interpretacją. Interpretacją dość ciekawą, ale zaserwowaną mało kreatywnie. Obraz Delpy popełnia błąd wielu, zwłaszcza ostatnich, biografii kostiumowych. Podobnie jak
"Kochanice króla" czy
"Księżna", wychodzi z założenia, że intrygi i romanse wypełnią filmowy kostium w stopniu wystarczającym do opowiedzenia ciekawej historii. A fakt, że tutaj występują one w liczbie pojedynczej, obnaża tylko niedopracowanie całości, na czele z wątłą charakterystyką postaci i obsadą cedzącą swe kwestie gorzej niż uczniowie podczas szkolnej próby (chlubne wyjątki stanowią tylko
Anamaria Marinca i
William Hurt).
"The Countess" zadowoli zapewne wielbicieli kina kostiumowego, ale już każdy poszukujący bogatej i nieprzewidywalnej produkcji o potencjale
"Królowej Margot" znajdzie film lichy i szablonowy.
Wczorajsza odsłona konkursu przyniosła z kolei debiut reżyserski
Orena Movermana, scenarzysty m.in.
"I'm Not There". Jego
"The Messenger" to utrzymana w sundance'owym klimacie opowiastka o powojennej traumie.
Ben Foster wciela się w postać sierżanta Willa Montgomery'ego, który po oberwaniu szrapnelem zostaje odesłany do kraju celem odsłużenia pozostałych mu trzech miesięcy. Wraz ze swym nowym przełożonym (
Woody Harrelson) pełnią niewdzięczną funkcję: informują rodziny poległych w Iraku żołnierzy o ich śmierci. W tym prostym wątku kryje się prawdziwa emocjonalna bomba, której ciężko się oprzeć: reakcje bliskich są bowiem gwałtowne i poruszające, a Overman opowiada o wojnie w najlepszy możliwy sposób - w ogóle jej nie pokazując. Piekło Iraku wypływa z kontekstu i sporadycznych anegdot, nie ma tu żadnych retrospekcji, nie ma migawek z pustyni. Cała trauma kryje się w nastawieniu Montgomery'ego i jego przełożonego do życia: gdy pierwszy stara się ocalałe szczątki wrażliwości przelać na jedną z wdów (
Samantha Morton), drugi chowa emocje głęboko w swoją skorupę. I choć początkowo dzieli ich wiele, to szybko odkrywają, że spośród ludzi, którzy Iraku nigdy nie widzieli, tylko oni są w stanie dostrzec wzajemne cierpienie.
"The Messenger" to porządny debiut o jasno sprecyzowanym antywojennym przesłaniu, potrafiący silnie oddziaływać na emocje. I choć takich filmów - lepszych i gorszych - w ostatnich latach nie brakuje, to na twór Overmana na pewno warto zwrócić uwagę.
Dość osobliwym elementem wczorajszego programu był pokaz filmu
"Eccentricities of a Blonde-haired Girl" autorstwa 101-letniego (!)
Manoela de Oliveiry. Ten prawdopodobnie najstarszy żyjący i wciąż tworzący reżyser zawsze liczyć może na sympatię bywalców festiwali, zwłaszcza, że większość owoców schyłku jego kariery tylko w ten sposób ma styczność z szerszą publicznością. W ostatnich latach
de Oliveira udowodnił zresztą, że pomimo swego wieku zachował młodzieńczą kreatywność. Niestety
"Eccentricities..." tego nie potwierdza, żeby nie powiedzieć, że utwierdza w przekonaniu o zmęczeniu portugalskiego reżysera. Jego obraz sprawia wrażenie niedbałego, ulotnego, o niesprecyzowanym założeniu. I choć trwa tylko 64 minuty, to jest to godzina bardzo długa. Pozbawione muzyki kadry ciągną się w nieskończoność, podczas gdy dialogi w żaden sposób nie są w stanie ożywić statycznej fabuły. Historia pechowego romansu głównego bohatera nie jest dramatyczna, śmieszna ani romantyczna, a końcowa puenta wprawia w konsternację. I choć de Oliveirze wszyscy życzymy kolejnych 101 lat owocnej twórczości, to o
"Eccentricities of Blonde-haired Girl" szybko zapomnijmy.