W Cannes słońce i deszcz, tak jak arthouse i Hollywood, idą ręka w rękę. W jednej sali oglądasz wysokobudżetowe "Mission: Impossible – The Final Reckoning" z kręcącym fikołki Tomem Cruise'em, w drugiej czeka cię "Sound of Falling", niemiecka chłopska epopeja, już obwołana czarnym koniem festiwalu. Tu wysoki budżet, tam wysokie ambicje, tu i tam – fascynujące kino. Recenzują Maciej Satora i Łukasz Mańkowski. Finish? Impossible. autor: Maciej Satora
Kiedy trzy lata temu
Tom Cruise wysiadał ze swojego śmigłowca na helipadzie przy bulwarze La Croisette, premierę "
Top Gun: Maverick" witano w atmosferze karnawałowej celebracji. Lazurowe niebo nad pałacem festiwalowym nawiedziły samoloty myśliwskie, ciągnące za sobą smugi dymne w trzech kolorach: niebieskim, białym i czerwonym. W tę francuską flagę przebijaną promieniami słońca wpatrywali się wówczas nawet najbardziej okopani w arthousie festiwalowi koneserzy, a w ich bezwarunkowym spojrzeniu w górę – a nie przed siebie, na ekran – dało się dostrzec coś symbolicznego. Oto na krótki moment widowisko zepchnęło z tronu sztukę, cementując niepodzielne rządy nad współczesnym kinem: także tym europejskim, także tym w Cannes.
Tom Cruise założył tę pułapkę własnymi rękami, na największym światowym święcie filmu udowadniając boskość przede wszystkim samego siebie.
Trzy lata później nie ma już potrzeby niczego udowadniać. Na oficjalną premierę ostatniej części "
Mission: Impossible"
Cruise wchodzi "po cywilnemu", drzwiami, jak człowiek. Filmujące to na dużych zbliżeniach kamery wychwytują pojedyncze kosmyki siwych włosów, zmarszczki na czole, niedoskonałości uśmiechu. A jednak, gdy światła w kinie w końcu zgasną, przez niemal trzy godziny projektor wyświetlać będzie wprawione w ruch poręczenia, że jest w nim coś nie z tego świata. Swój prawdziwie boski pierwiastek, dosłowną zdolność do czynienia niemożliwego,
Cruise objawiał przecież wraz z każdą kolejną częścią cyklu, zarówno na ekranie, jak i poza nim. Być może i dobrze, że tę ukochaną przez siebie serię puentuje właśnie teraz – w świecie pełnym własnych wyznawców, pozbawionym aktów agnostycznej herezji.
Do dokładnego objaśnienia punktu wyjściowego "
Mission: Impossible – Final Reckoning" – Cruise’owskiego grand finale i deklarowanego pożegnania z serią – przydałaby się tablica i zestaw kolorowych flamastrów. Najnowsza część przygód
Ethana Hunta to bowiem nie tylko ósmy tom franczyzy, ale i druga połowa epilogu, uzupełniająca urwane wydarzenia pamiętane z "
Mission: Impossible – Dead Reckoning – Part One". Ten zakulisowy chaos informacyjny film
Christophera McQuarriego stara się przezwyciężyć najprostszymi z możliwych środków. Zdając sobie sprawę z dwuletniej przerwy dzielącej oba tytuły, twórcy zdecydowali się na rozpoczęcie seansu kilkuminutowym streszczeniem minionych wydarzeń w formie pokazu slajdów z monologiem z offu a’la weselne "The Best Of: Kasia i Tomek". Napięty głos pani prezydent (
Angela Bassett w roli wcale-nie-Kamali Harris) najpierw przypomina o dotychczasowych dokonaniach Hunta, żeby następnie przedstawić cele na najbliższe trzy godziny seansu. Najpierw jest więc o Entity – złej sztucznej inteligencji dążącej do anihilacji świata; "Sewastopolu" – zaginionym wraku łodzi podwodnej, na której pokładzie znajduje się klucz źródłowy do powstrzymania tego zagrożenia; oraz Gabrielu – popleczniku i wykonawcy woli Entity, którego należy pokonać. Potem jest o ryzyku nuklearnym, namierzeniu łodzi podwodnej, powstrzymaniu apokalipsy, tajnej misji i 72 godzinach. Wszystko jasne? Tak czy nie, powyższa wiadomość ulegnie samodestrukcji za 5...4...3...
Całą recenzję filmu "Mission: Impossible – The Final Reckoning" można przeczytać TUTAJ. Chłopki autor: Łukasz Mańkowski
Jeden z najbardziej tajemniczych tytułów tegorocznego konkursu w Cannes, "
Sound of Falling", jest jak egzorcyzm, którego zaklęcie rozwleczono na kilka dekad i którego brzmienie przyjmuje formę bzyczenia muchy w sielskiej scenerii gdzieś na północy Niemiec. To egzorcyzm pamięci, który
Mascha Schilinski odtwarza z perspektywy czterech różnych dziewczyn, rozprawiając się z wiszącymi nad nimi demonami i traumami, tworząc zapewne jeden z bardziej efemerycznych i upiornych obrazów festiwalowego programu.
Nie od razu jednak wszystko jest klarowne, bo to ten rodzaj filmu, gdzie nie dostajemy jasnej ekspozycji, a raczej wskakujemy w sam środek płynącej swoim prądem historii. Raz jesteśmy w rzeczywistości okołowojennej, a raz brodzimy bliżej współczesności. Jedno się nie zmienia – miejsce akcji. To farma, którą dziewczyny zamieszkują z rodzinami. Cięcia między kolejnymi płaszczyznami narracji są wyrywkowe i niemal przypadkowe; sekwencje ułożono tak, jakby ktoś użył jednej kamery do nagrania kroniki kilku rodzin na przestrzeni kilku dekad. Szybko jednak historie się zazębiają, a echo przeszłości wytacza rytm powtarzających się motywów nadużyć.
Poprzeplatane i ułożone w mozaikę fragmenty z życiorysów dziewczyn stają się dla siebie lustrem – w analogowej formule na pierwszy plan wychodzi namacalność wspomnień, które wiszą nad bohaterkami filmu; jakby z ciał swoich postaci
Schilinski wydobywała wielopokoleniowy rejestr doświadczeń. Większość z nich dotyczy dorastania, budzącej się seksualnej energii, fascynacji ciałem, figlarnym igraniem kobiecości z męskością. Kamera staje się też odbiciem polifonii dziewczęcych spojrzeń –
Schilinski konstruuje przestrzeń farmy jako labirynt ciasnych pomieszczeń, pomiędzy które wciskają swe ciekawskie oczy zafascynowane cielesnością bohaterki.
Całą recenzję filmu "Sound of Falling" można przeczytać TUTAJ.