Camerimage Dzień 4: Chaos wojny i ból rodzicielstwa

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Camerimage+Dzie%C5%84+4%3A+Chaos+wojny+i+b%C3%B3l+rodzicielstwa-47908
Wojenna adrenalina

Wtorkowy dzień w Teatrze Wielkim w Łodzi – głównym obiekcie festiwalu Plus Camerimage – rozpoczął się od pokazu konkursowego "The Hurt Locker". Jest to najnowszy film Kathryn Bigelow. Reżyserka postanowiła opowiedzieć w nim historię osadzoną w realiach rozdartego wojną Iraku.

Muszę powiedzieć, że z dużym zainteresowaniem wybierałem się na ten film, ciekaw tego, jak też kobieta poradzi sobie z tematem. Większość obrazów reżyserowanych przez mężczyzn okazała się produkcjami ledwie przeciętnymi. Niestety "The Hurt Locker" również się do nich zalicza. Nie pokazuje nic, czego nie widzielibyśmy już wielokrotnie. Te same sceny chaosu i niepewności, desperackie odliczanie dni pozostałych do końca służby, ale i przerażającą szarość codzienności, która sprawia, że żołnierze uciekają z domów ponownie na front. Nawet historia sapera, balansującego między życiem na krawędzi i ostatecznym unicestwieniem jest sztampowa do bólu. Takich postaci było w kinie wiele.

"The Hurt Locker" ma jednak też i swoje dobre chwile. Nie jest ich może aż tak dużo, jakbym sobie tego życzył, nie przekreślałbym jednak filmu całkowicie. Trójka głównych bohaterów to może postaci mało wybijające się na tle podobnych opowieści. Bigelow zbudowała jednak solidną bazę psychologiczną, dobrała odpowiednich aktorów, dzięki czemu powstał wtórny, ale wiarygodny obraz żołnierskiej doli na pierwszej linii frontu.

Zdjęcia Barry'ego Ackroyda idą w parze z resztą filmu. Są solidnie wykonane, lecz całkowicie pozbawione pazura oryginalności. Ujęcia z ręki, ostre najazdy, nagłe tracenie ostrości – wszystko to są standardowe chwyty operatorskie mające na celu ukazanie klaustrofobicznej atmosfery osaczenia i niebezpieczeństwa. Ackroyd okazuje się mistrzem rzemiosła, dzięki czemu powstał film dobrze skrojony, lecz mdły, łatwo ulatniający się z pamięci.

Stary człowiek nie może

"Oszukana" Clinta Eastwooda to kolejna wtorkowa projekcja konkursowa Plus Camerimage. Niestety było to zarazem kolejne rozczarowanie. "Oszukana" boleśnie uświadamia, że z filmem jest jak z seksem, zwłaszcza w odniesieniu do panów w pewnym wieku, którzy mają jeszcze chęci pochędożyć, lecz nie potrafią skończyć tego, co zaczęli. Najnowsze dzieło Eastwooda z powodzeniem mogłoby walczyć o miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa jako film z najdłuższą końcówką.

Film zaczął się jednak bardzo dobrze. Oto samotnie wychowująca dziecko Christine musi niespodziewanie iść do pracy. Zostawia swojego syna bez opieki, a kiedy wraca zmęczona, nigdzie nie może go znaleźć. Policja nie robi nic, żeby odnaleźć chłopca, jednak zdesperowana matka nie daje za wygraną, a dzięki pewnemu pastorowi wszystko staje się sprawą publiczną. Postawiona w niewygodnej sytuacji policja zmuszona jest do rozwiązania sprawy w trybie natychmiastowym. I tak też się staje. Niemalże pół roku po porwaniu matce zwrócone zostaje dziecko. Niestety Christine wcale nie jest im wdzięczna. Wręcz przeciwnie, staje się jeszcze bardziej natarczywa i propagandowo niewygodna – twierdzi bowiem, iż chłopiec nie jest jej synem i domaga się od policji kontynuacji poszukiwań. Stróże prawa czujący się w wigilię Wielkiego Kryzysu całkowicie bezkarni, zrobią wszystko, by zdyskredytować kobietę. Jednak za sprawą determinacji Christine, ludzi dobrej woli wspierających jej walkę oraz pewnego przypadkowego i jakże szokującego odkrycia, sprawy nie udaje się zamieść pod dywan.

Przez pierwsze półtorej godziny "Oszukana" to mocny dramat psychologiczny ukazujący daremną, zdawałoby się, walkę jednostki przeciwko systemowi. Widzimy rozdartą matkę, manipulacje władz i okrutne realia pogrążonego w korupcji Miasta Aniołów. I choć nawet w swoich najlepszych momentach nie jest tak dobry jak choćby "Tajemnice Los Angeles", to z całą pewnością Eastwood mógł być z siebie zadowolony. I wtedy rozpoczyna się koniec, który trwa i trwa, i trwa. W pewnym momencie można wręcz stracić nadzieje, że Eastwood kiedykolwiek zamierza doprowadzić ją do końca. Ostatnią deską ratunku był w tych chwilach zwątpienia program, w którym wyraźnie zostało napisane, że film ma określoną liczbę minut. Kiedy w końcu na ekranie pojawiły się napisy, miałem wrażenie, że sam się zestarzałem, a dobry początek filmu to odległe i wyblakłe wspomnienie dawno minionej młodości. Jeżeli zatem ktoś chce pamiętać jedynie miłe chwile związane z seansem, powinien opuścić salę kinową nie później jak po dwóch godzinach. W filmie naprawdę nie wydarzy się już nic, czego nie można byłoby zmieścić w dwóch zdaniach tekstu.

Na plus filmu trzeba jednak zaliczyć Angelinę Jolie. Muszę się przyznać, że nie spodziewałem się po aktorce zbyt wiele. W pamięci wciąż miałem jej straszliwe krzykliwą i przerysowaną grę w "Cenie odwagi". Eastwood potrafił jednak wziąć ją w karby i Jolie udowodniła rolą Christine, że jak chce, potrafi być naprawdę wspaniałą aktorką. Tym razem jej rozpacz jest jak najbardziej wiarygodna, mocna i wzruszająca. Do tego dochodzi zapierająca dech w piersiach oprawa w postaci kostiumów i charakteryzacji. Nie pozostaje nic więcej, jak bić brawo.

Dziecięcy punkt widzenia

Nie zawiódł za to oczekiwań pokazany poza konkursem "Chłopiec w pasiastej piżamie", będący adaptacją znakomitej książki Johna Boyne’a. Jest to historia 8-letniego Brunona, syna niemieckiego żołnierza, komendanta obozu koncentracyjnego. Chłopiec niewiele rozumie z otaczającego go świata. Jest ledwie świadomy wojny, którą zresztą sprowadza do dziecięcej zabawy w zabijanie. Kiedy zatem po raz pierwszy zostaje skonfrontowany z przerażającymi realiami, nie rozpoznaje ich natury. Pełen dziecięcej niewinności po swojemu tłumaczy okrucieństwo, którego jest świadkiem i którego w końcu zacznie się domyślać. Jednak do samego końca nie będzie w stanie ogarnąć całego ogromu potworności, do jakich zdolny jest człowiek. Z tą świadomością żyć będą natomiast jego rodzice i starsza siostra.

Mark Herman starał się jak mógł, by oddać sprawiedliwość literackiemu pierwowzorowi. Nie do końca mu się to udało, przez co film wydaje się nieco zbyt naiwny, pobrzmiewający fałszywą nutą. Jednak mocny materiał wyjściowy i mimo wszystko dobra realizacja sprawiły, że "Chłopiec w pasiastej piżamie" jest filmem przejmujący i wzruszającym. To elegia nad utraconą niewinnością, próba przypomnienia wszystkim, że kiedyś każdy z dorosłych był dzieckiem i jak dziecko widział w świecie dobro, radość, piękno, którą w procesie dorastania wypaczamy, wyginamy, przycinamy do pasujących nam ideologicznych kształtów.

Reżyser ma dobrą rękę do młodych aktorów. Asa Butterfield sprawdził się idealnie w roli 8-letniego Brunona. Trudno sobie wyobrazić lepszego przewodnika po cudownie prostym i czystym świecie dziecka. Wspaniałą kreacją popisała się Vera Farmiga, która w końcu zdaje się rozkwitać artystycznie, co mnie osobiście cieszy szczególnie. Jedynie Rupert Friend zupełnie nie pasował do całości. Miałem nieodparte wrażenie, że ze swym dziwacznym makijażem i zaciśniętymi w wąską linię ustami dopiero co wyrwał się z dworu Ludwika XIV. Tam czułby się jak ryba w wodzie, tu odstaje od reszty niczym nadworny błazen.

Łzy idealistów

Plus Camerimage to nie tylko projekcje w Teatrze Wielkim. Postanowiłem zatem zobaczyć, co też ciekawego znajdę w repertuarze innych obiektów festiwalowych. Mój wybór padł na fiński melodramat "Granica" i niestety nie był to wybór do końca trafiony.

"Granica" pokazywana w sekcji Panorama Europejska, opowiada o odradzaniu się fińskiej państwowości. Jest rok 1918. Przy pomocy Niemiec Finlandia deklaruje niepodległość. Do wioski, przez którą przebiegać będzie granica rosyjsko-fińska przybywa kapitan von Munck. Jego zadanie wydaje się banalnie proste – ma z linii wytyczonej na mapie uczynić rzeczywistą granicę kraju. Przekonanie okolicznych mieszkańców, że nie mogą się już swobodnie przemieszczać nie będzie łatwe. Jednak to jest tylko czubek góry lodowej. Rok 1918 to nie tylko Wojna Światowa, lecz również narastający ogień rewolucji. Wśród Finów też zaznaczył się ostry podział na Białych (nacjonalistów wspieranych przez Niemców) i Czerwonych (chcących utrzymania związków z nową, rewolucyjną władzą w Rosji).

Na tle tego całego historycznego zamieszania rozgrywa się druga opowieść – historia tragicznej miłości pomiędzy dwójką idealistów, z których każde wierzy w inną sprawę, Kapitan von Munck jest zagorzałym nacjonalistą wierzącym, że nowa Finlandia przyniesie dobro jej obywatelom. Maria, jego sekretarka, wspiera ideę rewolucji, choć nie popiera wszystkich metod stosowanych przez bojowników o powszechną równość. Ich uczucie narasta wbrew sobie, kiedy jednak uczucie ściera się z obowiązkami i wyznawanym światopoglądem, to uczucie padnie pierwsze.

W "Granicy" znajdziemy wszystkie składniki melodramatu. Niestety twórcom zabrakło umiejętności, by zbudować z nich wzruszającą i epicką budowlę ku czci tragicznego losu idealistów. Chwiejne podstawy scenariuszowe nie zostały odpowiednio zbalansowane przez grę aktorską. Anemiczni, pozbawieni pasji aktorzy nie potrafią rozkochać w sobie widowni. Trudno uwierzyć w uczucie von Mucka i Marii – tak naprawdę bardziej wiarygodna jest relacja pomiędzy Muckiem a jego rosyjskim odpowiednikiem. Cyniczna końcówka pomaga domknąć opowieść historyczną o początkach współczesnej Finlandii, lecz jest to za mało i za późno, by mogło wpłynąć na ocenę całości.

Bohomazy na taśmie filmowej

Przy wszystkich swych wadach "Granica" i tak okazała się obrazem o dwie albo i trzy klasy lepszym od pokazanego na zakończenie wtorkowego dnia "Anamorph". Dawno już nie miałem okazji oglądać Willema Dafoe w głównej roli na dużym ekranie. Niestety obraz Henry'ego Millera nie zrobił nic, by wzmocnić karierę aktora, wręcz przeciwnie pogrążył go w szambie po same uszy. Nie ma bowiem żadnego usprawiedliwienia dla powstania tego filmu. "Anamorph" zamiast mrocznego thrillera okazuje się prymitywnym bohomazem, żerującym na takich filmach jak "Siedem".

Śmieszna intryga, dziwaczni bohaterowie, których zachowanie pozbawione zostało nawet pozorów wiarygodności, to tylko najpoważniejsze z licznych grzechów twórców. Nawet intryga okazuje się śmiesznie głupia i prymitywna, a po jej rozwiązaniu pozostaje pozbawione odpowiedzi pytanie 'I po co to wszystko?'. Dafoe jest boleśnie jednowymiarowy, a Speedman nie jest nawet pełnoprawną postacią. Gdyby nie widowiskowe sceny mordów, nie byłoby naprawdę na czym oka zawiesić. Plusem "Anamorph" jest też bardzo interesująca czołówka. Zapowiadała naprawdę złożoną i wizualnie widowiskową opowieść. Szkoda tylko, że na zapowiedziach się skończyło.

A co nas czeka w środę? Jury konkursu głównego ma dziś wolne. Środa jest bowiem dniem studenckim i praktycznie na cały program seansów w Teatrze Wielkim składają się projekcje konkursowych etiud zrealizowanych przez studentów szkół filmowych. Pokazany zostanie również western w reżyserii Eda Harrisa "Appaloosa" oraz kolejna opowieść z czasów nazistowskich Niemiec "Good" z gwiazdorską obsadą.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones