Powiększenie: Socha z sentymentem o piłce i kinie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Powi%C4%99kszenie%3A+Socha+z+sentymentem+o+pi%C5%82ce+i+kinie-43935
Na mecz przyszedł do mnie znajomy. Szybko rozsiedliśmy się w salonie, bo mecz już się zaczął, ale prawdę mówiąc nie bardzo nas interesowała chaotyczna kopanina Rosjan i Greków. Szybko przerzuciliśmy się z telewizora na komputer i poprzez YouTube zaczęliśmy pokazywać sobie nawzajem nasze ulubione piłkarskie filmiki: fragmenty przedziwnych meczów pucharowych sprzed kilku lat, komiczne parady Rene Higuity, wysoce artystyczne bramki Denisa Bergkampa. Co jest? Nie skończyliśmy jeszcze nawet 25 lat, a zachowujemy się jakbyśmy stali nad grobem, jakby futbol był już dla nas wyłącznie sferą nostalgiczną, czymś, co żywi się wyłącznie pamięcią. Dlaczego tak się dzieje? To chyba proste. Po pierwsze, na niektórych najmocniej działa to, co jest już za nim. Po drugie, niby jesteśmy jeszcze stosunkowo młodzi, ale każdy z nas ma już chyba świadomość, że już nigdy nie zrobi kariery jako piłkarz, już nigdy nie będzie oglądał meczy z rozdziawioną japą. Po ostatniej przegranej reprezentacji Polski mogę iść spokojnie spać. Zero koszmarów z powodu piłki. Już nigdy. Skończył się wiek niewinności, naiwności i czystej pasji, dlatego budzi taką tęsknotę.
Ilekroć próbuję sobie przypomnieć coś z przeszłości, najpierw muszę rozwikłać zagadkę, w obrębie jakiej imprezy piłkarskiej zdarzenie to miało miejsce. Mistrzostwa Świata i Mistrzostwa Europy to świetne punkty orientacyjne. Pamiętam je chyba najwyraźniej ze wszystkiego, być może dlatego, że niosą ze sobą wyłącznie miłe wspomnienia. Tegoroczne Euro też już niedługo takim wspomnieniem się stanie, niezależnie od tego jak turniej ostatecznie się potoczy, kto w nich wygra.
Wspomnień czar
Nie będę narzucał tu perspektywy historyka filmu, bo wtedy musiałbym pewnie zacząć grzecznie od "Harry’ego piłkarza" Levi Fitzhamona, pierwszego w historii kina filmu o piłce nożnej. Wszedłem już w las pamięci, więc w nim pozostanę. Tak się bowiem składa, że pierwsze filmy o futbolu, które zobaczyłem w dzieciństwie, zostały we mnie do dzisiaj. Co więcej, w mojej prywatnej hierarchii to ciągle największe osiągnięcia tego typu kina.
Najpierw była legendarna "Ucieczka do zwycięstwa" Johna Hustona z 1981 roku. Kiedy oglądałem ją po raz pierwszy, liczyło się dla mnie tylko to, że w występują tu autentyczne, legendarne gwiazdy światowej piłki. Pele, Bobby Moore, Osvaldo Ardiles, Kazimierz Deyna w jednej drużynie to było coś. Dziś widzę w "Ucieczce do zwycięstwa" trochę więcej. Film opowiada historię niecodziennego meczu, który odbył się w Paryżu podczas ostatniego etapu II wojny światowej, pomiędzy reprezentacją Niemiec i drużyną reszty świata, która składała się wyłącznie z jeńców wojennych, przymusowych robotników i więźniów obozów koncentracyjnych. Do tego niecodziennego spotkania doprowadzają dwaj żołnierze z przeciwnych obozów. Niemiec myśli o meczu wyłącznie w kategoriach estetycznych, dla niego spotkanie ma służyć wyłącznie PR-owi i propagandzie. Choć trzeba przyznać, że grany przez Maxa von Sydowa oficer Wermachtu złych zamiarów nie ma – wie, że wojna powoli dobiega końca, dlatego pragnie, żeby wspólny mecz Niemców i Aliantów był początkiem zasypywania dawnych urazów i konfliktów. Ciągle jednak, to on występuje z pozycji siły i pewnie dlatego stać go na oklaskiwanie genialnych zagrań przeciwników. Major Grey (Michael Caine) przystaje na warunki von Sydowa z czysto pragmatycznego powodu. Może wykorzystać mecz, żeby wydostać z obozów śmierci kilku piłkarzy ze wschodniej Europy. Wydobywa też od Niemców trochę więcej konserw, nowe ubrania i wygodniejsze prycze do spania, ale nie liczy ani na ładną grę, ani na sukces. Dopiero na murawie następuje cud przemienienia. Alianckiej drużynie udziela się atmosfera meczu. Zmęczony, stłamszony przez wojnę tłum kibiców gorąco zagrzewa ich do walki. Zwycięstwo staje się talizmanem i wróżbą. Wszyscy liczą na to, że będzie ono zapowiedzią tego, że los już niedługo się odwróci (pokonać Niemców na boisku to tyle, co zwyciężyć z nimi wojnę). Ten mechanizm przypomina teorie niektórych socjologów, którzy przekonują, że zwycięstwo drużyny ma ożywczy wpływ na całe społeczeństwo. Poprawiają się nastroje społeczne, gospodarka rośnie w siłę, portfele pęcznieją od gotówki. Ile w tych teoriach prawdy, nie wiadomo. Tak czy inaczej, władza zawsze boi się głośnych manifestacji – gdy pokazywano w Polsce transmisje z Mistrzostw Świata w Meksyku, nasi partyjni notable stawali na głowie, żeby w telewizji nie można było zobaczyć wywieszanych na trybunach transparentów z logiem Solidarności. "Ucieczka do zwycięstwa" pokazuje, że piłka to sprawa śmiertelnie poważna, a nie jakaś tam zabawa. Film Hustona to rzecz o sile piłki, która daje szansę na identyfikację z tłumem, potrafi rozniecić odruchy solidarności, daje nadzieję.
Na antypodach "Ucieczki do zwycięstwa" znajduje się mój drugi ulubiony film o futbolu, a ściślej cały serial animowany, "Kapitan Tsubasa", który ofiarowała polskim widzom kultowa w kręgach małolatów i erotomanów niszowa stacja Polonia 1. Cykl miał 128 odcinków, wszystkie wyreżyserował Hiroyoshi Mitsunobu. Głównym bohaterem serialu był niezwykły Tsubasa Ozora, który biegał za piłką już od pierwszego roku życia. W wieku 11 lat odznaczał się nadprzyrodzonymi zdolnościami motorycznymi, genialną techniką i instynktem snajperskim. A był jeszcze mądry, koleżeński i rozważny. Jak podają autorzy magazynu "Kawaii", całość została zrealizowana w duchu popularnego w Japonii czasopisma "Shonen Jump" – gdzie pierwotnie ukazywała się manga na podstawie której powstał film – czyli w duchu przyjaźni, wytrwałości i zwycięstwa. Czego tu nie było: laserowe strzały, powietrzne piruety, podkręcanie piłki tak mocno, że potrafiła zrobić 360 stopni wokół bramki. Tsubasa strzelał najważniejsze gole, jego przyjaciel Genzo Wakabayashi dokonywał cudów w bramce (potrafił nawet wskoczyć na poprzeczkę, żeby rozszyfrować lot piłki). Całość była przegięta i patetyczna. Jeden mecz pokazywano w kilkudziesięciu odcinkach, jeden strzał przez kilka minut. Była krew, pot i dużo łez. Oprócz meczów, w serialu było też miejsce na żmudne treningi, nowe przyjaźnie i gorzkie rozczarowania, które niosła że sobą młodość. Autorzy sumiennie odtwarzali schemat dydaktycznej opowieści dla dzieci: Mały chłopiec przybywa do nowego miasta, najpierw jest samotny, potem zaczyna grać w piłkę, wykazuje się na boisku, dzięki czemu zyskuje przyjaciół. Na horyzoncie pojawiają się trudniejsi przeciwnicy, a więc niedawni wrogowie łączą swe siły, żeby dać odpór przeciwnikowi. I tak dalej w ten deseń.
Zetknąłem się z "Kapitanem Tsubasą", gdy powoli przestawałem stać na bramce i zacząłem grać w napadzie, dlatego mimo że Wakabayashi był bardziej pociągający i tajemniczy, wgapiałem się w Tsubasę. Był bogiem. Oprócz dwóch serialowych serii, powstało też pięć filmów kinowych i kilkanaście filmów dostępnych tylko na kasetach. Nigdy ich nie widziałem i pewnie już nie zobaczę, ale praktycznie każdy kolejny film o futbolu przypomina mi ten serial sprzed lat.
Terror formatu
Są dwa powody, które sprawiają, że człowieka ciągnie do piłki: zmysł estetyki i potrzeba zwycięstwa. Obydwie były fundamentem "Tsubasy". Estetycznie mnie ten film magnetyzował, ale wciągała mnie też sama walka. Wtedy naprawdę kibicowałem tym animowanym ludzikom z drużyny Tsubasy. Dzisiaj nie stać mnie na taką naiwność. Współczesne filmy o futbolu nie robią już na mnie wrażenia, nie znajduję w nich ani specjalnych walorów estetycznych ani emocji. Wszystkie realizowane są według dwóch niezmiennych formatów kina o sporcie. W pierwszym głównym bohaterem jest zazwyczaj były piłkarz, który porzuca opróżnianie kolejnych butelek piwa na rzecz kariery trenerskiej. Oczywiście, drużyna, którą podejmuje się prowadzić, składa się z samych patałachów i znajduje się na końcu ligowej tabeli. Ostatecznie jednak wszystko kończy się dobrze: trener wychodzi z alkoholowego cugu, a drużyna, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczyna grać jak Brazylia, wygrywając mecz za meczem.
Drugi format, o którym będzie tu więcej, do złudzenia przypomina losy Tsubasy, czyli drogę piłkarza na szczyt. Pierwsze dwie części filmu "Gol" idealnie go powielają. Bohater serii, Samniago Munez, najpierw ucieka z rodzicami z rodzinnego Meksyku i trafia do Stanów Zjednoczonych. Tam haruje jak wół: za dnia pracuje jako robotnik i pomocnik kucharza, a wieczorami zatraca się w piłce. Jest oczywiście najlepszy, ale w kraju, w którym początkowo chciano, żeby dzieci uprawiały futbol w ochronnych kaskach, Munez nie ma szans na karierę. Całe szczęście na jednym z podwórkowych meczów chłopak wpada w oko byłemu zawodnikowi Newcastle United. I zaczyna się: Anglia, krótki pobyt w rezerwach zespołu, romans z pielęgniarką, a potem wielkie mecze w podstawowym składzie u boku samego Alana Shearera i wielkie bramki, które dają zespołowi możliwość występu w Pucharach. W drugiej części Munez przenosi się do Realu Madryt, ale reszta jest bez zmian: znów spotyka znanych piłkarzy (Zidane, Raul), znów strzela najważniejsze bramki (wszystkie z woleja) i staje się ikoną. W obydwu "Golach" chyba po raz pierwszy wystąpiło tak dużo autentycznych gwiazdorów futbolu, którzy na dodatek grają siebie. Oprócz tego, akcja filmu rozgrywa się w obiektach, gdzie rzeczywiście trenują piłkarze z Madrytu czy Newcastle. O jakiejkolwiek większej autentyczności nie może być jednak mowy. Wchodząc z kamerą na boiska i do szatni wielkich klubów, autorzy musieli zapłacić sporą cenę. Obydwa filmy miejscami przypominają kolorowe foldery reklamujące znaną markę.
Wielka piłka to dziś fabryka, w której dostajesz minutę na to, żeby się wykazać i dostać miejsce w składzie, a jak ci się powiedzie, dostajesz następne pięć minut, żeby zrobić kasę i ustąpić miejsca mniej wyeksploatowanym gwiazdom. I choć całość jest do bólu poprawna ( jakby była rzeczywiście kontrolowana przez kluby), na dodatek puentowana zawsze nauczką, to dość dobrze pokazuje, co z młodym i kompletnie zielonym piłkarzem robi futbolowy kapitalizm. Munez, prosty chłopak z Meksyku, zaczyna się zachowywać jak pragnąca błyskotek małpka. Chłopak zatraca się w tej bajecznej iluzji i szybko traci grunt pod nogami, choć dzięki pomocy bliskich równie szybko wychodzi na prostą. Oczywiście, do czasu następnego odcinka, w którym powtarza wszystkie błędy z poprzedniego, bo innego pomysłu na dramat twórcy serii nie mają.
Zdecydowanie lepiej format, który realizuje historię piłkarskiego sukcesu, sprawdza się w kinie dziecięcym. Holendrzy oprócz tego, że mają najlepsze na świecie szkółki dla młodych piłkarzy, potrafią też robić o tych chłopcach fabularne filmy.
"Pomarańczowy" Jorama Lürsena i "Spalony" Arenda Steenbergena to dwa warianty dydaktycznej opowieści dla młodego widza z piłką nożną w tle. "Pomarańczowy" opowiada o dwunastoletnim Remco, utalentowanym fanatyku futbolu, który marzy o tym, żeby dostać się do drużyny narodowej. Znajduje się na dobrej drodze, bo jest szybki, świetny technicznie i dobrze strzela. To wszystko jednak staje się mało ważne, gdy pewnego dnia umiera ojciec chłopca, najbardziej gorliwy fan jego gry. Od tej pory Remco musi sobie radzić sam, ale nie może się oswoić ze stratą i traci radość do gry. Lürsen nie gra z chłopcem cynicznie. Pokazuje jedynie moment, w którym groza wdziera się po raz pierwszy w niewinny świat dziecka i obserwuje, jak odnajdzie się w nowym świecie, w którym najwięcej będzie zależało od niego samego.
Rówieśnik Remco z filmu "Spalony", Don, też początkowo nie może się odnaleźć. Jego rodzice, zabiegani i zapracowani, nie znajdują dla niego czasu, dlatego chłopak wyładowuje swoją frustrację pięściami. Za kolejną bójkę zostaje usunięty z ekskluzywnej szkoły i trafia na przedmieścia, gdzie będzie musiał się uporać z rzeczywistością, która rządzi się własnymi, brutalnymi regułami. Żeby się jakoś w niej odnaleźć, chłopak zakłada drużynę piłkarską. Początkowo idzie mu ciężko, miejscowi patrzą na niego z nieufnością i chcą go jak najszybciej upokorzyć. Jak to zwykle bywa, Don najpierw zyskuje akceptację poprzez swoją wirtuozerską grę na boisku, a potem zawiązuje pierwsze przyjaźnie. Dopiero wtedy jego nowa drużyna naprawdę się jednoczy i wygrywa z najgroźniejszym rywalem. Steenberg odmalowuje ten lokalny koloryt z pasją, niejako zwracając piłce miejsce, w którym zawsze czuła się najlepiej – nie na salonach, przystrzyżonych boiskach, ale w dzielnicach biednych i zapomnianych.
Przełamanie
Od czasu do czasu można znaleźć w filmach podejmujących temat futbolu jakąś inwencję, tyle że zazwyczaj spycha ona samą grę na dalszy plan. W "Podkręć jak Beckham" novum już jest to, że film traktuje o żeńskim futbolu. Dwie bohaterki Jess i Jullie o niczym innym nie marzą jak tylko o tym, by grać w piłkę jak David Beckham. W rozwoju pasji przeszkadzają im jednak coraz to nowe problemy. Pasja Jess, wychowanej w hinduskiej rodzinie, jest piętnowana przez tradycję i surowego ojca. Nie dość, że za plecami Jess rodzice szykują jej ślub, to jeszcze dziewczyna musi za każdym razem wymykać się na treningi. Drugi problem jest bardziej trywialny. Obydwie przyjaciółki po prostu dorastają i zakochują się równocześnie w swoim nowym trenerze, młodym Irlandczyku Joe. Chada przykłada niewielką wagę do realiów samego sportu. Tytułowe podkręcenie piłki przy strzale z wolnego w niczym nie przypomina rogali Beckhama, choć piłka i tak bez jakiejś oszałamiającej rotacji wpada do bramki. Najważniejszy jest tu inny wymiar – walka o własną autonomię i próba przełamywania społecznych uprzedzeń, zakończona pojednaniem, czyli wspólnym meczem w krykieta.
Bo Widerberg, jeden z czołowych szwedzkich reżyserów lat 70., spróbował przełamać schemat piłkarskiego filmu absurdalnym konceptem. W jego "Smarkaczu na boisku" Mack Winger, gwiazda szwedzkiej reprezentacji, wpada w depresję po tym, jak na jednym z podwórek zostaje ograny przez sześcioletniego Johana. Odbija się to zarówno na jego grze, jak i na grze całej reprezentacji. W obliczu zbliżających się eliminacji do mistrzostw, trener postanawia wciągnąć do składu Johana. Chłopiec, początkowo traktowany z niedowierzaniem, okazuje się narodowym skarbem – biega pod nogami przeciwników i strzela decydujące bramki. Na zgrupowaniach chłopiec wymaga jednak specjalnej opieki – zawodnicy padają z wyczerpania, bo muszą chłopcu czytać po nocach bajki. Całe szczęście, wszystko kończy się dobrze. Chłopiec wraca do szkoły, a Mack do gry.
Jeszcze dalej niż Widerberg, posunął sięStephen Chow, jego ekscentryczny "Shaolin Soccer" niewiele ma wspólnego z tradycyjnie rozumianą piłką, bliżej mu już do wizualnych odjazdów "Kapitana Tsubasy". Chow parodiuje schemat typowego filmu o sporcie. Wszyscy piłkarze, adepci sztuk walki z klasztoru Shaolin, zachowują się, jakby uciekli z planu któregoś filmu z Leslie Nielsenem. To banda rasowych idiotów. Każdy z nich jednak rewolucjonizuje futbol. Jeden swoją mocarną stopę oddaje tak mocarne strzały, że aż wyrywa murawę. Drugi, właściciel twardego jak skała brzucha, z brzucha posyła precyzyjne podanie krosowe. Trzeci ma tak mocne wybicie, że wyskakuje po piłkę kilkanaście metrów nad ziemię. Są wielcy, ale i tak wygrywają dzięki kobiecie, byłej mistrzyni pieczenia bułeczek, która przebrana za mężczyznę staje w bramce i swymi arcyzwinnymi dłońmi broni najgroźniejsze strzały. Zakonnicy wykazują także zainteresowanie innymi sportami, w ostatniej scenie okazuje się, że po kilku tygodniach zostali również mistrzami gry w kręgle.
***
Kończę ten tekst tuż przed prawdopodobnie ostatnim w tych mistrzostwach meczem Polaków. Dlatego muszę wspomnieć o jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, polskim filmie o futbolu: "Niedzieli Barabasza" Janusza Kondratiuka, która opowiada historię pewnego lokalnego bramkarza. Właśnie rozgrywa kolejny mecz w lidze podwórkowej. Liczy na wygraną, ale jak na złość za bramką pojawia się jego żona, która rozpoczyna swój opętany monolog. Mąż wpada w coraz większe zdenerwowanie, nie może skoncentrować się na meczu, przez co puszcza bramkę, kompromitując się przed kibicami i kolegami z drużyny. W ostatniej scenie widzimy go, jak stoi na balkonie i próbuje uwolnić swojego małego synka, który wcisnął głowę między szczebelki. W tle słychać odgłosy meczu. Ojciec patrzy z wysoka na stadion i wypowiada słowa, którymi kto wie, czy i my nie będziemy po meczu znowu zaklinali rzeczywistości : "Jeszcze my im pokażemy, jeszcze pokażemy".

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones