Recenzja filmu

Bez końca (1984)
Krzysztof Kieślowski
Marzena Trybała
Aleksander Bardini

Kieślowski politycznie?

"Panie, Ty, co miłujesz nawet pełzające i umiesz wskrzesić dumę w bladej krwi robaczej, pomóż otworzyć gardło niemo wołające, zapewnij mnie, że żyję wolny, chociaż płaczę". Ernest Bryll 1,5 roku
"Panie, Ty, co miłujesz nawet pełzające i umiesz wskrzesić dumę w bladej krwi robaczej, pomóż otworzyć gardło niemo wołające, zapewnij mnie, że żyję wolny, chociaż płaczę". Ernest Bryll 1,5 roku więzienia w zawieszeniu i odstąpienie od tymczasowego aresztowania. Usłyszawszy ten wyrok, możemy się domyślać, że Darek, młody robotnik oskarżony w stanie wojennym o organizację strajku zakładowego, musiał zgodzić się na proponowaną przez mecenasa Labradora trzecią drogę obrony. Na czym dokładnie ta droga polegała, nie wiemy. Nie była na pewno ucieczką w posłużenie się paragrafem o niepoczytalności, ale nie była też poświęceniem się na ołtarzu walki z systemem. Szczegóły nie są tu aż tak ważne - wystarczy pewność, że musiała oznaczać jakiś rodzaj ustępstwa względem władzy, a przede wszystkim zaparcia się samego siebie. Kieślowski zwraca w "Bez końca" uwagę na problem niemożliwej do wyeliminowania niejednoznaczności wyborów, którą z niepokojącą łatwością odrzucało wielu bohaterów tamtych czasów, oraz na jej konsekwencje dla jednostek i ich wzajemnych relacji. A przecież, jak tłumaczy Darkowi doświadczony adwokat, "między zaprzeć się a nie zaprzeć się jest jeszcze bardzo dużo miejsca", i nie sposób z góry zakładać, że jest to wyłącznie przestrzeń dla ludzi słabych, choć niestety tak właśnie często czyniono. Miejsca niekoniecznie przeznaczonego dla zdrajców, a jednak przeklętego przez prawdziwych bohaterów i naznaczonego odium, jeśli nie kolaboranctwem (ostatecznie nie zawsze chodziło o donoszenie, czasem po prostu o samokrytykę i odcięcie się od postulatów strajkowych), to w najlepszym razie tchórzostwem. Ważnym motywem jest u Kieślowskiego problem podzielonego narodu, opozycji utrzymywanej w PRL-u między władzą i ludźmi z nią związanymi, a resztą społeczeństwa. W "Bez końca", nie czyniąc oczywiście żadnych nieuprawnionych porównań, reżyser próbuje też (a może przede wszystkim) zwrócić uwagę na niebezpieczeństwo wytworzenia podziałów w obrębie własnej, dobrej grupy i w imię najszlachetniejszych haseł. Jak odnalazł się w tej przestrzeni pomiędzy bohater grany przez Artura Barcisia, nie dowiadujemy się bezpośrednio z ekranu. Obserwując reakcje jego żony i jego samego po zakończeniu procesu i posiłkując się z dzisiejszej perspektywy echami wciąż powracających sporów o to, kto był, a kto nie był prawdziwym bohaterem wydarzeń z lat 80., możemy się tylko domyślać, że nie mogło mu być łatwo. W 1984 roku Kieślowski skomentował w jakimś sensie proroczo smutne zjawisko, którego apogeum obserwujemy dzisiaj - wytyczanie podziałów na mniej i bardziej zasłużonych, na niezdolnych do prawdziwych poświęceń i tych, którzy byli wierni do końca. Na reżysera "Bez końca" posypały się swego czasu gromy ze strony opozycji za niewystarczającą krytykę władzy. Potrafię je sobie wytłumaczyć tylko skłonnością do dychotomicznego myślenia, nieuniknioną w sytuacjach konfrontacji na poziomie najwyższych wartości, kiedy najłatwiej jest funkcjonować w oparciu o klarowne podziały na tych, którzy opowiedzieli się za albo przeciw jedynej słusznej racji. Sposobu myślenia, który odbijał się na losach osób podobnych do Darka. Takie momenty nie są nigdy łatwe dla ludzi (w tym oczywiście twórców) poszukujących, których nie potrafią i nie chcą składać jednoznacznych deklaracji, a którzy często widzą więcej niż inni. Stąd, jak sądzę, niezrozumienie dla możliwie apolitycznej diagnozy Kieślowskiego, choć z jego filmu bije przecież wyraźne przekonanie o winie władzy, która dzieląc społeczeństwo, doprowadziła do takich sytuacji i wyborów, o jakich opowiada scenariusz. Polityczno-więzienna część historii opowiedzianej w "Bez końca" wywarła na mnie zdecydowanie większe wrażenie niż paralelny wątek egzystencjalno-psychologiczny, skoncentrowany wokół postaci żony pierwszego obrońcy Darka (zresztą jakby bardziej wyeksponowany przez samego reżysera; jak to u Kieślowskiego, chciałoby się powiedzieć). Do tej pory mam wrażenie, że wzdłuż tej linii film jest jakby pęknięty: zachowuje spójność na poziomie formalnym i treściowym, ale siła wyrazu obu części jest zdecydowanie różna. Dylematy Urszuli są oczywiście poruszające. Kieślowski znakomicie opisuje językiem filmowym emocje (osaczającą coraz bardziej samotność, zagubienie, poczucie pustki po śmierci bliskiej osoby) i dramatyzm wyborów, których w ich obliczu dokonuje bohaterka. Wzbogaca je jeszcze metafizycznym motywem powracającej postaci jej męża, zmarłego nagle mecenasa Zyro. Ten ładunek emocjonalny oddziałuje oczywiście na widza w trakcie seansu. Wydaje się jednak, że nie z taką mocą, z jaką mógłby, gdyby nie gra Grażyny Szapołowskiej - sztuczna i manieryczna, a dodatkowo do granic możliwości wychłodzona. Można założyć, że chłód był wpisany w koncepcję postaci: Urszula jest pod tym względem bohaterką charakterystyczną dla twórczości Kieślowskiego - zdystansowaną i wycofaną emocjonalnie. Po nagłej śmierci męża odkrywa, jak bardzo jej go brakuje, i rozbija dopiero pancerz chłodu i dystansu, w którym zamknęła się w ostatnich latach małżeństwa. Niestety, w wydaniu Szapołowskiej to, co dzieje się z Urszulą na ekranie, jest nieznośnie nienaturalne - mimika i gestykulacja, intonacja i ton głosu, rzucane przez Urszulę spojrzenia. Negatywne wrażenie potęguje jeszcze sąsiedztwo świetnej kreacji Aleksandra Bardiniego w roli starego mecenasa, który przejmuje sprawę Darka. W porównaniu z Szapołowską, roli niezwykle oszczędnej i dyskretnej. Labrador wydaje się najbardziej niejednoznaczną ze wszystkich postaci. Do samego końca nie wiemy, czy jest tylko mefistofelicznym pragmatykiem, który chce na koniec namieszać, jakby na złość tym, którzy wysyłają go na emeryturę, czy może jednak kimś, kto na zakończenie zbudowanej na moralnych kompromisach kariery chce zrobić coś dobrego i uratować człowieka (o którym wie, że i tak nie zostałby męczennikiem ruchu wolnościowego), a jednocześnie udowodnić, że sam nie dał się całkowicie zniewolić. Ze znaku zapytania wpisanego przy nazwisku dawnego mentora przez mecenasa Zyro, wiemy, że miał on co do niego wątpliwości. Ale jednak całkowicie go nie skreślił. Po ogłoszeniu wyroku, Labrador czyta żonie Darka wiersz, który mógłby być jego monologiem - wołaniem człowieka, który nie potrafi poradzić sobie z własnym konformizmem i rozpaczliwie próbuje odzyskać wiarę w samego siebie. Jednak z drugiej strony, cytując ten tekst płaczącej Joannie, adwokat bardziej niż siebie usprawiedliwia przed nią Darka. Tak jakby pomimo narzuconej obroży wiedział o zachowywanej wolności już wystarczająco wiele; może także to, że na usprawiedliwienie jego samego jest już za późno. Nie nazwałabym "Bez końca" filmem politycznym. Wybory moralne, o których traktuje, dotyczą różnych sfer życia. Słowem-kluczem w odniesieniu do nich wszystkich jest jednak niejednoznaczność. Dla mnie najsilniej zaakcentowana w obserwacji, że człowiek mniejszej odwagi czy wytrwałości nie jest nigdy automatycznie człowiekiem małym.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najlepszy film Kieślowskiego, jaki widziałem. Tyle jeśli chodzi o wstęp. Antoni Zyro, zdolny adwokat,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones