Recenzja filmu

Coś (2011)
Matthijs van Heijningen Jr.
Mary Elizabeth Winstead
Joel Edgerton

Porównanie

W dobie kryzysu ekonomicznego cały cywilizowany świat stanął na krawędzi zagłady, bo oto na Antarktydzie, w samym sercu niczego, gdzie nawet wiatr zawraca, ludzkość dokonała swojego największego
W dobie kryzysu ekonomicznego cały cywilizowany świat stanął na krawędzi zagłady, bo oto na Antarktydzie, w samym sercu niczego, gdzie nawet wiatr zawraca, ludzkość dokonała swojego największego odkrycia, które może być początkiem jej końca. Wprawdzie Cyganie mogą dalej spokojnie leniuchować, islamiści konstruować bomby, a komuniści knuć plany przejęcia kontroli nad światem, bo złego przecież licho nie bierze, jednak reszta świata ma powody do obaw i nie jest to bynajmniej obecność obcych istot na naszej ziemi... pomijając Niemców i Żydów zagarniających nasze mienie...

Tym, o co należy się martwić, jest kondycja kinematografii, która ostatnio mocno podupadła. Nie oszukujmy się, szczęśliwie nam mijający rok 2011 jest najgorszym w dziejach kina od dawna. Śmiało możemy nazwać go rokiem odgrzewanych kotletów. Prym wiodą całkiem niezły "Warrior" wzorowany na genialnym "Fighterze", melancholijny "Drive", którego jakiś idiota porównał z twórczością Tarantino oraz nowy "The Thing"  – prequel arcydzieła z 1982 roku. Scenarzystom skończyły się pomysły, więc niczym hieny pobiegli na cmentarze plądrować grobowce dawnych królów. O ile nie neguję takich ekshumacji, to uważam, że byle kto nie powinien się za nie zabierać.

Przyjrzyjmy się ekipie odpowiedzialnej za "The Thing". Znajdziemy parę wschodzących gwiazd Hollywood, grupę nieznanych nazwisk oraz reżysera debiutanta. Czy tacy właśnie ludzie mają robić film, który nawiązuje do historii kultowej niemal dla wszystkich fanów horroru? Oczywiście, że nie! Universal pokazał, że zależy mu tylko na pieniądzach. Na Polsce sobie jednak nie zarobi, bo premiera była u nas na tyle późno, że w internecie zdążyły już pojawić się dobrej jakości kopie.

Tak, film jest słaby i guzik mnie obchodzi, że i tak wygrywa, bo jego konkurencja to już totalna żenada. Masz trzymać poziom, a nie być lepszym od sąsiada! Co z tego, że cała klasa dostała dwóje? Raźniej wam będzie razem kopać rowy? Resztki z talerza to wciąż resztki, mimo że etiopskie dzieci nazwałyby mnie bogiem, gdybym je nimi poczęstował. I tak oto fani wyznają świętą zasadę "jak się nie ma, co się lubi..." a redakcja próbuje wcisnąć reszcie, że nowy "The Thing" dorównuje poziomem staremu. "Jak na te czasy jest super, zresztą czego się spodziewaliście po prequelu? Dorośnijcie i przyjmijcie do wiadomości, że nic lepszego nie dostaniecie i nie drażnijcie nas, bo zawsze może być gorzej." No tak... przecież mogło być w 3D... Coś, na co jeszcze kilka lat temu nikt by nawet nie spojrzał, dziś uchodzi za dobry film, a nie ma ku temu żadnych podstaw.
Tym, co na pierwszy rzut oka odróżnia oba filmy jest klimat, którego w nowej wersji po prostu brakuje. To już nie jest horror, tylko przygodówka ze żwawymi potworkami biegającymi po ekranie. Czy tylko mi się wydaje, że obcy poruszali się zdecydowanie za szybko w porównaniu do pierwowzoru? Kolejną wadą jest rezygnacja z tradycyjnych efektów na rzecz CGI, które wygląda sztucznie i bardziej bawi niż przeraża. Oczywiście da się zrobić tez dobre CGI, co udowodnili nam choćby Peter Jackson i James Cameron, ale gdzie tam Heijningenowi do tego poziomu... i budżetu. Muzyka również jest przeciętna, a gwoździem do trumny nowego "The Thing" niech będzie to, że jego najlepsza scena to końcowa wstawka wklejona z pierwowzoru.

Warto wyjaśnić, że film opowiada historię norweskiej bazy i kończy się w momencie jej zniszczenia, który zarazem jest początkiem filmu Carpentera. Jest parę smaczków, jak akcja w statku kosmicznym czy drobne nawiązania do starszej produkcji, ale nie są one w stanie przesłonić wad. Do tego twórcy nie ustrzegli się błędów i parę faktów się nie zgadza. Choćby to, że członkiem norweskiej załogi jest Amerykanka i do tego kobieta. Oczywiście to ona będzie główną bohaterką i pogromczynią bestii, żeby hamburgerowa publiczność nie poczuła się urażona. Jednak akurat ta postać należy do nielicznych zalet filmu, ponieważ Mary Elizabeth Winstead zagrała całkiem nieźle. Jest jeszcze Joel Edgerton, ale jeśli ktoś chce zobaczyć jego grę, to zapraszam do "Warriora" .

Generalnie postacie są płyciutkie, nie jesteśmy w stanie się z nimi zżyć, akcja dzieje się szybko, a o jakiejkolwiek grozie nie ma mowy. Może za wiele wymagam, ale obiecuję, że odszczekam to wszystko, jeśli tylko Universal zmieni tytuł filmu, tak by nie miał nic wspólnego z starym "The Thing" i przestanie próbować nieudolnie zarabiać na sukcesie dawnego arcydzieła.

Można argumentować, że Matthijs van Heijningen miał utrudnione zadanie robiąc Coś po raz drugi, ale tak naprawdę to Carpenter też nie był pierwszy. Jego film to ponowna adaptacja produkcji z 1951 roku, o czym zresztą wie niewielu fanów. Jakie były tego efekty, do dziś wszyscy wiemy. 
I co? Można?
Jak widać można, tylko nie każdy potrafi.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Coś
Są na świecie filmy, które nigdy nie powinny doczekać się remake'u. Zwłaszcza, jeśli jego premiera... czytaj więcej
Recenzja Coś
Moda na kontynuacje i filmy poprzedzające znane i lubiane hity z lat wcześniejszych nie słabnie. Czasem... czytaj więcej
Recenzja Coś
W momencie, gdy dowiedziałem się o planowanym prequelu filmu "Coś" Johna Carpentera, byłem pełen... czytaj więcej