Recenzja filmu

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023)
James Mangold
Waldemar Modestowicz
Harrison Ford
Phoebe Waller-Bridge

Bicz please

Chciałbym uspokoić tych, którzy żywią obawy, że "Artefakt Przeznaczenia" to film o dziarskiej twardzielce musztrującej dziadka. Jasne, w dużej mierze to film dokładnie o tym, jednak scenariusz
Bicz please
Skrywająca mojżeszowe tablice Arka Przymierza, Święty Graal, bożek płodności plemienia Chachapoya, Pawie Oko, kamienie Sankary, a nawet – nie strzelajcie do kronikarza! – Kryształowa Czaszka z Akatoru… Kuferek z fantami Indiany Jonesa zdaje się nie mieć dna, lecz niewiele jest w nim takich skarbów, jak tytułowy Artefakt Przeznaczenia. Pod stockową nazwą słynnego proto-komputera Archimedesa kryje się coś więcej niż zwykły McGuffin. To katalizator opowieści o czasie – o tym, który upłynął, i o tym, który pozostał; o przeszłości, w której kręciliśmy bicz z trzciny i biegaliśmy w papierowych kapeluszach, i o przyszłości, która pozostaje intrygującą zagadką. 


A cóż to była za przeszłość! W nowym filmie o przygodach doktora Jonesa wyryta jest na twarzach aż dwóch Harrisonów Fordów. Za prolog służy tu dwudziestominutowa sekwencja wojenna. Razem z cyfrowo odmłodzonym bohaterem oraz jego kolegą po fachu (Toby Jones) przedzieramy się przez pociąg pełen wściekłych nazistów oraz zrabowanych skarbów śródziemnomorskiej cywilizacji. Efekty specjalne powinny być lepsze – hiperrealizm zerojedynkowej mimiki zabiera nas prosto do Doliny Niesamowitości, zaś w dalszych planach najsłynniejszy archeolog popkultury wygląda jak bezwładna pacynka. Lecz nie w tym (ani nawet nie w kolejnym McGuffinie, czyli Włóczni Longinusa, którą przebito chrystusowy bok) rzecz. Chodzi o jeszcze jedną podróż do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło; do czasów, gdy ocalenie kulturowego dorobku ludzkości przed machiną zła było dla Jonesa moralnym imperatywem; o bycie – dosłownie – wystarczająco młodym do tej roboty. 

To świetna scena i zarazem fundament sensownego, narracyjnego kontrapunktu. Kiedy bowiem przenosimy się do współczesności, Indy przypomina raczej postać z filmu Marka Koterskiego. Snuje się po zagraconym mieszkaniu na Brooklynie, pogrzmiewa na imprezującą, hipisowską młodzież, mruczy pod nosem na wieść o finale kosmicznego wyścigu. I choć nie trzeba długo czekać, aż do jego drzwi zapuka Przygoda, tym razem pod postacią wnuczki starego druha, Heleny (Phoebe Waller-Bridge), ekspozycja ma siłę rażenia wystrzału z haubicy. W serii mądrych fabularnych skrótów twórcy pokazują człowieka przetrąconego i zgorzkniałego, ale pełnego pulsującej pod grubą skórą namiętności. Nawet słynny temat przewodni Johna Williamsa nie może się tu rozpędzić, wytraca impet po paru nutach. Jakby cała podróż w poszukiwaniu artefaktu była jednocześnie opowieścią o walce z ograniczeniami ciała. Reżyser James Mangold ma na tym polu spore doświadczenie – z podobnymi trudnościami mierzyli się Wolverine w "Loganie", szeryf Teddy z "Cop Landu" czy Johnny Cash w "Spacerze po linie".


Ekranowa obecność Waller-Bridge, scenarzystki i gwiazdy wybitnego "Fleabag", sugerowała kontynuację popkulturowego trendu dewaluowania znanych i kochanych bohaterów (któremu tak efektowny odpór dał ostatnio Tom Cruise w "Top Gun: Mavericku"). Nie wiem, czy Indy kiedykolwiek był na celowniku. Chciałbym natomiast uspokoić tych, którzy żywią obawy, że "Artefakt Przeznaczenia" to film o dziarskiej twardzielce musztrującej dziadka. Jasne, w dużej mierze to film dokładnie o tym, jednak scenariusz wydaje się świadectwem szacunku zarówno do widza, jak i do bohaterów. Podobnie jak Marion Ravenwood (Karen Allen), Helena to postać uszyta na miarę Kina Nowej, ale nie "nowszej" Przygody – trochę femme fatale z dziwaczną slapstickową energią, a trochę Han Solo z umiłowaniem do pieniędzy jako jedynej egzystencjalnej stałej. Umiejętności bohaterów są komplementarne, zderzenia światopoglądów – autentycznie zabawne, a stawka w ich relacji pozostaje wysoka. Oboje mają się od siebie czego nauczyć.

Dzięki bezpretensjonalnej konwencji można też przymknąć oko na fakt, że sumarycznie Ford i Waller-Bridge mają w scenach akcji jakieś dwieście trzydzieści lat. Kiedy cedzą przez zęby złośliwości albo przerzucają się żartami, wypadają świetnie. Gdy muszą kogoś uderzyć, podnieść nogę na wysokość słupka parkingowego albo przebiec sto metrów, wypadają jak przez okno. Pomaga im animacja komputerowa o, mówiąc delikatnie, nierównej jakości. A także sam Mangold, który pozostaje jednym z najlepszych hollywoodzkich inscenizatorów. Scenom szalonych pościgów, morskich przygód i podniebnych katastrof najbliżej do Spielbergowskiego "Tintina", co w kontekście całej serii musi być komplementem - "Tintin" to w końcu najlepszy "Indiana Jones" od czasu oryginalnej trylogii. I choć patronem wszystkich tych ucieczek po alejkach Tangieru i podziemnych szabrów w hiszpańskich grobowcach jest raczej Królik Bugs niż Jason Bourne, to całość ogląda się bez bólu zębów. Poza kilkoma momentami borowania wiertłem udarowym. 

   

Ford wydaje się pogodzony z metryką w znacznie większym stopniu niż w ostatnim filmie o przygodach Jonesa – choć to wtedy był sześćdziesięcioparolatkiem, a dziś ma osiem krzyżyków na karku. Jego ekranowi partnerzy rozsmakowują się w karykaturalnych rolach nazistów – obłąkanego naukowca Jurgena Vollera (Mads Mikkelsen) i "bondowskiego" giermka Klabera (Boyd Holbrook). Natomiast liczne nawiązania do starszych filmów na pewno ucieszą ultrasów cyklu. Na kimś, kto podróżował do samego kresu złodziejskiej przygody razem z bohaterem ostatniej części "Uncharted", nowy "Indiana Jones" większego wrażenia pewnie nie zrobi. To raczej nie ten poziom scenariopisarskiego rzemiosła, nie ta skala gatunkowej ewolucji i nie ta liga pompatycznych finałów z furtkami na przyszłość. Jednak po piętnastu latach życia ze świadomością, że ostatnim akordem tej symfonii mogło być "Królestwo Kryształowej Czaszki", nie śmiałbym prosić o więcej.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones