Sceny akcji wyglądają tu jak dostarczone przez zajechany generator, a duetowi Affleck/Damon brakuje i aktorskiej ikry, i charakterologicznej podbudowy.
Nie wiem jak wy, ale ja lubię segregować sobie rzeczy na tematyczne kupki, tworzone według pewnego klucza dopasowania. Z nowoczesnym amerykańskim kinem akcji jest najprościej, bo intuicyjnie, wrażeniowo. Usiądźmy na podłodze i zabierzmy się na początku za oczywistości. Na jeden stosik układamy przyspieszone dialogi i barwne charakterki: wczesny Guy Ritchie, "Ocean’s Eleven", "Wściekłe psy" – wieczne klasyki. Dalej "nowa fala", więc określona estetyka, piękna rozwałka i soundtracki, które sprawdzasz od razu po seansie: "John Wick", "Baby Driver", "Kingsman"; filmy, po których ktoś na pewno zakochał się w kinie i już nigdy tej miłości nie zdradził. Mała kupka chwały dla ironicznych zgrywek ze sporym serduchem, komedii do śmiania się na głos, a nie tylko w duchu: "Kick-Ass" zbija tu piątkę z "21 Jump Street", a "Adrenalina" patrzy spode łba na "Scotta Pilgrima". W końcu jest i satysfakcjonujący mainstreamek, wysokobiałkowe kino dla prawdziwych facetów, napuchnięte od mięśni i estetycznie upoconych sześciopaków. Kino uśmiechniętego The Rocka i poważnego Vina Diesla jako skomercjalizowana odpowiedź na kategorię dawno minionych bicepsiaków (Stallone, Schwarzenegger i Van Damme – kupka w pudełkach po VHS-ach). Gdzieś tam wokół śmigają sobie wolne elektrony, niemożliwe do jednoznacznej kategoryzacji. Wizjonerstwo Michaela Manna, postmoderna Tarantino, szaleństwo Johna Woo czy stylówka Nicolasa Windinga Refna orbitują po pokoju, zręcznie omijając wszystkie skrupulatnie kompletowane stosiki.
Gdybyście weszli do mojego pokoju i zobaczyli tak ułożone kupki filmów, moglibyście chcieć zmienić ich układ, jedne dodać, a inne przełożyć na dodatkowe stosy. Zniszczyć wysokie konstrukcje jak Godzilla swoje kartonowe wieżowce. I fajnie, bo o to chodzi w tej zsubiektywizowanej zabawie. Jest jednak pewna grupa filmów, która na swoją kupkę nie zasługuje; prędzej na chaotyczną stertę złożoną z rzucanych przez ramię odpadów. Kiedyś na takie produkcje mówiono straight-to-DVD, obecnie to bardziej streamingowe zapychacze, wjeżdżające na kolejne platformy raczej dla wygenerowania ruchu, niż z faktycznej chęci przedstawienia abonentom nowego dzieła kinematografii. Zmieniły się tylko pozy na plakatach: kiedyś okładki dominowane były przez zmarszczone życiem pod presją twarze Bruce'a Willisa albo Nicolasa Cage'a. Dziś, czego dowodzą debiutujący właśnie na Apple TV+ "Podżegacze", częściej są to całe sylwetki przystojniaków dramatycznego kina. Na dole wielki tagline: "Zapraszamy na świetną zabawę, zrobiliśmy to dla kasy!". I cyk, przez ramię, na pożarcie przez stertę zapomnienia.
Ciężko powiedzieć, z czego dokładnie zrodził się nowy film Douga Limana. Na pewno nie jest to reżyserski entuzjazm czy wywrotowa bezczelność, którymi bez mała 30 lat temu przedstawił się skamielinie hollywoodzkiego przemysłu. Jego "Swingersi" mieli wszystko, by z miejsca stać się filmem kultowym; kuriozalnie niski budżet stawiający produkcję okoniem wobec wszelkich kompromisów, szczere rozczarowanie własnymi, niespełnionymi marzeniami o wielkiej karierze i (wbrew tym przeciwnościom) wciąż tlącą się miłość do kina i przewrotnych właściwości jego wyjątkowych, magicznych opowieści. Minął dzień, mijają lata. Skandaliczny mezalians z wielkim kapitałem na stałe przerodził się w małżeństwo z rozsądku, a Liman posłusznie kiwa głową nad utyskiwaniem wpływowego partnera. Spore budżety zabrały reżyserowi kreatywną kontrolę, rozczarowanie wyparte zostało przez samozadowolenie, a miłości już nie ma, jest matematyka w Instytucie Ekonomii, Finansów i Zarządzania.
Tak wymęczyli się jakoś "Podżegacze" – jeden z tych filmów, który udaje luz, gdy zmęczeni aktorzy nerwowo zerkają na wskazówki drogich zegarków. Zaczyna się trochę jak stetryczały Ritchie, kończy jak przeciętna refleksyjna Sundance'ówa. W środku wybuchy, pościgi i inne bzdety z gatunku. Punkt wyjścia: dwóch niedopasowanych chłopów nie ma nic do stracenia, więc równie dobrze może obmyślić skok na sejf pełen gotówki. Po jednej stronie Rory (Matt Damon), były żołnierz z depresją i gasnącą relacją z rodziną, po drugiej Cobby (Casey Affleck), który wyszedł z więzienia i nie ma nic do roboty. Trochę z przypadku, a trochę z chęci zarobku stają się głównymi aktorami intrygi, której stawką jest pokoik z łapówkowym łupem startującego w ponownych wyborach gubernatora Bostonu (Ron Perlman). Żeby istniał heist-movie, coś musi jednak pójść nie tak. Niespodziewany wynik wyborów krzyżuje plany i rozszerza siatkę motywacji – nagle bad guyów jest więcej niż protagonistów, a pościg za pierwszoplanowym duetem powodowany jest potrzebą zamiecenia korupcji pod dywan.
Kilka grup interesów, policjanci i złodzieje, gwiazdorska, wielokrotnie nagradzana obsada i wielka kasa w tytanowym sejfie – brzmi jak niezobowiązująca rozrywka? Być może, choć do takiego efektu trzeba minimum reżyserskiej werwy. Tajnym składnikiem udanego heist-movie jest zawsze albo trzymający w napięciu skok, albo magnetyczne charaktery, które za nim stoją. W "Podżegaczach" nie uświadczymy żadnego z nich – sceny akcji wyglądają tu jak dostarczone przez zajechany generator, a duetowi Affleck/Damon brakuje i aktorskiej ikry, i charakterologicznej podbudowy. Ten pierwszy przez krótki moment broni się swoim niedopasowaniem; zarazem metodyczny i trochę zagubiony w nowej roli Rory przyciąga niewygodą przestępczego życia i gryzącym w dobre serduszko kostiumem bandziora. O tym drugim nie wiemy prawie nic; Cobby pełni tu raczej rolę komediowego rozluźniacza; niereformowalnego chłopaka, któremu zwisa to, co innych stresuje. Potencjał na bromance na przednich fotelach skradzionego auta (a przynajmniej – potencjał na niego) gubi się w tłumie drugoplanowych postaci. Jak w tym memie z Polakami w maluchu: ścisk na tylnym siedzeniu prędko staje się obezwładniający. Groźny Perlman i służalczy Toby Jones, całkowicie nijaka para przestępczych bossów w postaciach Alfreda Moliny i Michaela Stuhlbarga, Hong Chau jako niezmordowana pani psychiatra i drepczący jej po piętach zimnokrwisty Ving Rhames. Do bagażnika zmieścił się nawet Jack Harlow, pewnie dla zapewnienia filmowi szeptów popularności w młodszej grupie odbiorczej. Każdy z ledwie zakreślonym wątkiem i jasno określoną funkcją; każdy z równie kiepsko zagospodarowanym czasem ekranowym i aktorskim zblazowaniem w kolejce po wypisany przez studio czek.
Nie pomaga też, że relacji Rory'ego i Cobby'ego daleko jest do wzajemnego ocieplania skamieniałych życiem sylwetek; bliżej do masochizmu dwóch kolesi, którzy do samego końca nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego. Ich motywacje są raczej papierowe, ich przeszłość – deklamowana pod nosem, a nie budująca charaktery. Film Limana skleja duet na ślinę, wymuszając międzyludzkie tarcia i trzaski, choć komediowy potencjał wtłoczony w gatunek wybrzmiewa nie scenariuszową ostrością ich interakcji, ale głupawą niekompetencją bohaterów. "Podżegacze" celebrują tę amatorszczyznę, czyniąc z niej jedyny motor napędzający wymuszone uśmiechy widzów. Ten zacina się jednak już po kilkunastu minutach, dławiąc się męczącą powtarzalnością, dialogową flautą i powolną wędrówką przez gatunkowe oczywistości.
Ma się wrażenie, że w "Podżegaczach" Liman szuka wymówek do nieróbstwa na każdym kroku. Sprzeczne motywacje zbyt dużej liczby bohaterów pozwalają przymknąć oko na ich pogłębienie. Masa niepotrzebnych wątków staje się okazją do tego, by ukryć ich indywidualną bylejakość. Wypracowana latami opinia rzemieślnika daje usprawiedliwienie, by czasem zrobić coś dla kasy. No nie wiem. Ostatni raz takiego lenistwa i niezaangażowania doświadczyłem chyba na majówkowym leżaku. Wtedy było chociaż przyjemnie.