Recenzja filmu

Spider-Man: Bez drogi do domu (2021)
Jon Watts
Artur Kaczmarski
Tom Holland
Zendaya

Polowanie na muchy

Całość skrzy się niewymuszonym humorem, sekwencje akcji przekraczają średnią marvelową, ale boleść w momentach inscenizacyjnego lenistwa jest tym większa, im chętniej pompowaliśmy balonik przed
Polowanie na muchy
źródło: Materiały prasowe
Boże Narodzenie kontra Wielkanoc, cola kontra pepsi, natura kontra kultura, Spider-Man kontra Spider-Man kontra Spider-Man…Skoro Tom Holland powraca do roli Petera Parkera, czas na odwieczne pytanie o jego miejsce w rankingu ekranowych ludzi-pająków. Czy Tobey Maguire wyglądał, jakby nie zdał kilka razy egzaminu komisyjnego? Zaś Andrew Garfield miał nażelowany lok i hipsterski look? Spokojnie, nie popełnię grzechu ciężkiego i nie zdradzę, czy twórcy "Bez drogi do domu" biorą udział w tej dyskusji na prawach popkulturowego recyklingu. Kiedy jednak z międzywymiarowych portali wyłaniają się złoczyńcy powołani do życia przez Sama Raimiego i Marca Webba, reżyserów poprzednich filmów o Spider-Manie, całość staje się żywą kroniką pokoleniowej nostalgii. Choć trudno w to wierzyć na słowo, po krótkiej przejażdżce tym rollercoasterem, będzie Wam wszystko jedno, czy Peter Parkerowi towarzyszy Jan Karol Chodkiewicz, Mama Nic, czy duch minionych świąt. Od daniny złożonej najwierniejszym fanom i tak ważniejsze są, przepraszam za wyrażenie, autentyczne emocje.



Akcja rozpoczyna się tuż po ostatniej wizycie w kinie - o ile oczywiście doczekaliście sceny po napisach, w której przebiegły Mysterio (Jake Gyllenhaal) wyjawił światu tożsamość zamaskowanego herosa. Życie Petera Parkera zamienia się w codzienność Toma Hollanda, a ponieważ konsekwencje niechcianej sławy uderzają w bliskich superbohatera - jego dziewczynę MJ (Zendaya) oraz najlepszego kumpla Neda (Jacob Batalon) - chłopak postanawia naprawić zegarek za pomocą młotka. Z pomocą przychodzi mu Doktor Strange (ewidentie gotowy na sequel Benedict Cumberbatch), zaś skutkiem ich intrygi jest chryja na międzywymiarową skalę. Dobra wiadomość: Jon Watts surfuje po wzburzonych wodach multiwersum z reżyserską gracją. Zła: nieco zbyt często znosi go na mielizny fan service’u.



Jeśli chodzi o ewolucję filmowego uniwersum Marvela, podobna struktura narracyjna wydaje się nie tyle aktem artystycznej odwagi, co zwykłą koniecznością. Po trzęsieniu ziemi napięcie musi przecież rosnąć, zaś po wojnie o całą galaktykę naturalną koleją rzeczy będzie ratatuj z kilku galaktyk i kilkunastu wymiarów. Film trwa bite dwie i pół godziny, ale niewiele tu fabularnej waty, niemal każdą minutę poświęcono na to, by nie przeciążyć bohatera karkołomnym konceptem. Kokietujący fanów wrogowie Spider-Mana, od szczerzącego zęby Zielonego Goblina (Willem Dafoe to żywa reklama metody Stanisławskiego, gdyby dało się ją sprzedawać w supermarketach), po zaciągającego arystokratycznie Jaszczura, nie są oczywiście pełnokrwistymi postaciami. W scenach akcji są jak upierdliwe muchy-przeszkadzajki, z kolei w momentach dramatycznych przypominają owady uwięzione w bursztynie - w metaforycznym geście scenarzyści pakują ich zresztą do szklanych klatek rodem z muzeum. Na korzyść Wattsa - i w zgodzie z konwencją bezwstydnej kompilacji hitów - działa jednak wysiłek poprzedników. To w dużej mierze świetnie napisane postaci (z Doktorem Octopusem, który w interpretacji Alfreda Moliny pozostaje tragiczną figurą ubezwłasnowolnionego romantyka, na czele). I zwykle scenarzystom wystarczy jedna scena, by uzasadnić ich powrót zza grobu oraz ugruntować jakiś rodzaj narracyjnej kody. Jasne, nie wszyscy mają tyle szczęścia, by taką scenę otrzymać. Niemniej jednak cała nikczemna piątka sprawdza się nieźle jako support gwiazdy wieczoru. Kiedy bowiem Watts bierze się za klasyczne, "pajęcze" toposy i dopisuje ostatni akt opowieści o inicjacji w dorosłość i obalaniu zastępczych autorytetów (a tych było w filmach z Hollandem bez liku), wszystkie poplątane drogi prowadzą do domu. Na trawniku stoi choinka, w oknach widać Johna Hughesa i Stana Lee.

Całość skrzy się niewymuszonym humorem, sekwencje akcji przekraczają średnią marvelową, ale boleść w momentach inscenizacyjnego lenistwa jest tym większa, im chętniej pompowaliśmy balonik przed seansem ("Zakładaj, że się rozczarujesz, to nigdy nie będziesz rozczarowany" - powtarza jak mantrę MJ i chyba coś w tym jest). To jeden z tych filmów, w trakcie których intuicyjnie odtwarza się w głowie lepsze wersje niektórych scen. I choć są tu chwile wizualnej maestrii (pierwsze starcie z Electro to powietrzny balet rozegrany w ciekawej, leśnej scenerii oraz w palecie kolorystycznej zdominowanej przez brązy i żółcie), film przypomina nieco Frankensteina pozszywanego z nieprzystających konwencji, mówiącego kilkoma językami. Dość powiedzieć, że najciekawsza sekwencja akcji została przerysowana z "Doktora Strange’a" (w którym, nawiasem mówiąc, przekalkowano ją z "Incepcji"). Z kolei bezpretensjonalny komediodramat o dojrzewaniu co chwilę napotyka na swojej drodze mesjanistyczną superbohaterszczyznę, dotąd zarezerwowaną dla konkurencji Marvela.



Ponad dwudziestoletnia tradycja kinowego Spider-Mana jest oczywiście zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem nowego filmu; katalizatorem najsilniejszych wzruszeń oraz źródłem pytań o sens fabularnych zawijasów. Bawiłem się świetnie, zaś oczy zaszkliły mi się przynajmniej raz, więc nie będę sarkał na "Fan Service: The Movie" oraz "cynizm holiłudu". Na meta poziomie to przecież opowieść o miłości do kina i biznesie, o fanowskiej pasji i wymogach rynku, o stale rewitalizowanej tradycji oraz wymazywaniu jej elementów dla zysku. Ktoś powie, że to klincz. Po seansie "Bez drogi do domu" odpowiem, że raczej czuły przytulasek.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones