Recenzja wyd. DVD filmu

The Runaways: Prawdziwa historia (2010)
Floria Sigismondi
Kristen Stewart
Dakota Fanning

Cherry Bomb!

Sam scenariusz i historia zespołu w rękach Flori to standardowa opowieść o tym jak to krwiożerczy biznes muzyczny sprawia, że "good girl gone bad".
"Guardians of the Galaxy" to jeden z największych hitów powoli mijającego roku. Jamesowi Gunnowi udało się stworzyć niesamowitą gatunkową mieszankę, która wpuściła sporo tak potrzebnego świeżego powietrza do obecnego uniwersum Marvela. Jednym z największych atutów najnowszej produkcji Disneya jest ścieżka dźwiękowa, która perfekcyjnie oddaje zawadiackiego ducha obrazu. Wśród tego całego bogactwa artystów, jacy trafili na soundtrack "Strażników", znajduje się też zespół, który podsunął mi pomysł na kolejną filmową wycieczkę. The Runaways, bo o nim mowa, doczekał się w 2010 roku własnego filmu przedstawiającego swoje burzliwe losy.

Dziewczyny z The Runaways momentalnie rozbłysły w muzycznym świecie niczym supernowa, by równie szybko zgasnąć. Sceniczny image bazujący na bardzo skąpych strojach, wyzywające sesje fotograficzne w różnej maści magazynach (w momencie debiutu żadna z członkiń nie miała ukończonych 18 lat) i ogólna aura skandalu towarzysząca ich występom w latach 70. były czymś zupełnie niespotykanym, a już na pewno nie w damskim wydaniu. Należy bowiem pamiętać, że wspomniana dekada to czas absolutnej męskiej dominacji w sferze muzyki na granicy rocka i punku. Pojawienie się żeńskiego bandu na tej hermetycznej scenie stanowiło nie lada sensację. Sukces, jaki odniosły dziewczyny, utorował drogę całemu zastępowi następczyń i udowodnił, że istnieje ogromny popyt na energetycznego rocka w kobiecym wydaniu. Sam obraz Flori Sigismondi, która wcześniej z sukcesami zajmowała się kręceniem teledysków, "The Runaways: Prawdziwa historia" (taki podtytuł nosi polskie wydanie) jest niestety rozczarowaniem, w żadnym stopniu nieoddającym fenomenu, jakim niewątpliwie było pojawienie się na skostniałej scenie wybuchowego żeńskiego zespołu.



Największy problem filmu stanowią aktorki, które wcieliły się w rolę dwóch liderek grupy. Kto sięgnął chociażby po archiwalne nagrania występów The Runaways, w tym te do największego ich hitu - Cherry Bomb, ten wie jakim energetycznym wulkanem były dziewczyny. Niestety, zarówno Kristen Stewart, jak i Dakota Fanning nie mają za grosz ani werwy, ani charyzmy niezbędnej do wiarygodnego sportretowania odpowiednio Joan i Cherie. Anemiczne, bez wyrazu, grające jakby na środkach uspokajających. Pomysł Stewart na ukazanie Jett sprowadza się praktycznie do ogrywania jednej, góra dwóch smutnych min. Początkowo na jej tle Fanning wygląda lepiej, ale im dalej w las, tym bardziej dopasowuje się poziomem do swojej ekranowej partnerki. W pewnym momencie filmu pojawiają się krzyczące nagłówki z prasy: "One naprawdę potrafią grać!" - to nawiązanie do muzycznego sukcesu The Runaways. Szkoda, że tego samego nie możemy powiedzieć o odtwórczyniach głównych ról. Widać producentami i reżyserką, przy wyborach castigowych, kierowało przede wszystkim kryterium wyglądu – obie aktorki rzeczywiście podobne są do swoich muzycznych pierwowzorów.



Sam scenariusz i historia zespołu w rękach Flori to standardowa opowieść o tym, jak to krwiożerczy biznes muzyczny sprawia, że "good girl gone bad". Najpierw chęć wyrwania się ze świata, którym są patologiczne, rozbite rodziny, później zachłyśnięcie się wolnością, a dalej jest już z górki. Narkotyki, nałóg, odwyk i wreszcie próba powrotu do normalnego życia. Włoszka w żadnym momencie nie wykracza poza ten schemat. W końcu po co ryzykować, epatując jakimiś bardziej pikantnymi smaczkami z życia młodych bohaterek? Cały scenariusz bazuje na wspomnieniach Cherie i nie wierzę, że to, co oglądamy na ekranie jest wszystkim, co dało się wycisnąć z jej książki. To też niejako mój drugi zarzut. Przez cały seans miałem wrażenie, że oglądam film w PG-13. Dopiero po zobaczyłem, że nakręcono go w R. Jeśli Sigismondi zdecydowała się na tę kategorię wiekową, to naprawdę mogła w pewnych miejscach posunąć się dalej, bardziej zaakcentować brud i bezwzględność branży, przemiany dziewczyn, szczególnie Cherie. Tak dostajemy lesbijski pocałunek, trochę przekleństw i… nic więcej. Ot taka bajeczka o dwóch dziewczynkach, które ze swoim zespołem chciały muzycznie podbić Amerykę.



Kapitalny jest za to Michael Shannon jako legendarny, pozbawiony skrupułów producent Kim Fowley. On jest tym, który pokazuje, ile lepsze mogłoby być "The Runaways", nawet w ramach występujących ograniczeń scenariuszowych, gdyby reszta obsady dopasowała się do niego poziomem aktorskich umiejętności, choć w zasadzie powinienem napisać: kunsztu. Kolejna wybitna rola tego aktora w dorobku. Nieźle wypada też ścieżka dźwiękowa - to akurat nie powinno zaskakiwać, skoro film traktuje o historii znanego bandu. Co do umiejętności wokalnych Kristen i Dakoty, o dziwo nie można mieć większych zastrzeżeń.

Opowieść, którą zaserwowała nam Sigismondi, to w zasadzie ramka, w której spokojnie moglibyśmy obsadzić losy tuzina, zarówno dawnych, jak i współczesnych, gwiazd rocka. Taki bezpieczny schemat pozwalający przedstawić historię zespołów bez ukazywania najbardziej ciekawych, i jak to zazwyczaj bywa, niewygodnych dla muzycznych bohaterów epizodów z ich życia. Pytanie tylko, czy o to chodzi w filmach biograficznych?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
...jakże jednak nieszczęśliwa. A może było jakieś szczęście w tym nieszczęściu? The Runaways i The... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones