Za nami siódmy dzień festiwalu Planete Doc Review. Poniżej prezentujemy Wam krótkie recenzje filmów, które można było wczoraj obejrzeć. Więcej informacji na temat imprezy znajdziecie na specjalnej stronie internetowej.
Owoc ideologii Wszystko może stać się przedmiotem politycznej rozgrywki i manipulacji, nawet niewinna pomarańcza. Jaffa – kiedyś miasto, później dzielnica Tel Avivu, gdzieś w połowie zeszłego wieku dla ludzi na całym świecie stała się niemal synonimem pomarańczy. W
"Jaffie. Chimerycznej pomarańczy" Eyal Sivan ukazuje tę ewolucję, a tym samym – z nieoczywistej perspektywy przedstawia historię konfliktu palestyńsko-izraelskiego.
Sivan, jak w swoich poprzednich filmach, którymi zyskał opinię „nienawidzącego siebie Żyda” (
Alain Finkielkraut) i wroga Izraela, oskarża swoich rodaków o nacjonalizm i zagarnięcie ziemi palestyńskiej. Swoje poglądy wykłada dobitnie, posiłkując się w tym celu wypowiedziami innych: izraelskich i palestyńskich historyków, malarza, arabskiego właściciela sadów pomarańczowych wysiedlonego w 1948 roku itd. Nie ma tu miejsca na dwugłos, wszystkie komentarze brzmią jak zgrany chór. W ten sposób
Sivan najpierw kwestionuje mit Ziemi Odzyskanej. Potem przekonuje, że Żydzi w sferze symbolicznej przywłaszczyli sobie pomarańcze i wszystkie pozytywne konotacje z nimi związane, a dziś sady równają z ziemią buldożerami. W końcu dochodzi do jednoznacznej, wypowiedzianej wprost puenty: -Ktoś, kto niszczy sady, nie może kochać tej ziemi. On tylko chce ją posiadać.
Siłę mają użyte przez autora obrazy: dawne reklamy pomarańczy Jaffa oraz kroniki z pierwszych lat istnienia Izraela, zrealizowane w czysto socrealistycznym stylu i pokazujące Żydów przy pracy z owocami. Ale
Sivan idzie dokładnie tą samą ścieżką, co propagandowcy, których krytykuje: przedstawia obraz uproszczony. Nie zadaje pytań, a jedynie tak dobiera fakty, by przemawiały na korzyść jego tez.
„Jaffa…” – choć zrobiona bardzo sprawnie i wciągająca – jest polityczną agitką, a nie przykładem wyższej sztuki dokumentu. (MG)
Z miasta Pekinu „Za przewodniczącego Mao to były czasy. Ludzie bali się łobuzować…” - mówi jeden z bohaterów filmu
„Pewnego razu w Chinach”. Jego opinia nie jest odosobniona, nad współczesnymi Chinami duch Mao wciąż się unosi a rozczarowanie współczesnością sprzyja nostalgii. Zresztą, stare splecione jest z nowym, a może inaczej – Chiny są nowe tylko bieda pozostała stara. Z jednej strony mamy rozwój gospodarczy, ogromny potencjał, nowe szanse i interesy, z drugiej strony korupcja, upadające państwowe przedsiębiorstwa, obszary olbrzymiego, szczególnie wiejskiego, ubóstwa i wykluczenie całych grup społecznych. Film prezentuje punkty na osi kontrastów: oto giełda, nowe inwestycje i fortuny, wizyta w fabryce i jej zabawny, bo przestarzały regulamin pracy, przechadzka po parku i krótkie spotkanie z kierownikiem, który pilnuje, by nikt ze spacerowiczów nie palił papierosów ani nie deptał trawy... Obiecująca przyszłość, co warte zaznaczenia realizowana właściwie przez sukces finansowy, oraz ludzie, również młodzi, zupełnie tej przyszłości pozbawieni.
Reżyser proponuje widzom dwanaście opowieści, dwanaście ujęć-portretów z Państwa Środka. Film dobrze sprawdza się jako socjologizujące podsumowanie, w formie filmowej jest może, szczególnie im bliżej końca, odrobinę monotonny. Całość ma jednak wiele subtelnego wdzięku i przejmującej autentyczności. (MB)
Rap z podstawówki Osoby, którym rap kojarzy się głównie z obwieszonymi złotem grubymi Murzynami, powinny wybrać się na
„P – Narodziny gwiazdy”. Dokument Gabriela Noble'a udowadnia, że w tym gatunku muzycznym nie ma ograniczeń. Przed mikrofonem może odnaleźć się nawet uczennica szkoły podstawowej, o ile ma w sobie dostatecznie dużo woli walki.
Priscilla oznajmia w wieku 9 lat, że chce zostać raperką. Z pomocą ojca (kiedyś popularnego MC) bohaterka krok po kroku przebija się w show-biznesie. Jest twarda, zadziorna i potrafi wbić publikę w ziemię dobrymi linijkami. W dodatku, w przeciwieństwie do słodziutkich gwiazdeczek pokroju
Miley Cyrus czy
Taylor Swift, Priscilla zna już gorzki smak życia – mieszka w zagraconej klitce w Bronksie, a jej matka jest narkomanką.
W filmie Noble'a, oprócz prostej historii pt. „Od zera do bohatera”, można znaleźć również analizę mechanizmów przerabiania muzyki buntu na pop dla szerokiej publiczności. Gdy Priscilla dostaje się w ręce macherów od promocji i wizerunku, przestaje być wyłącznie małoletnią mistrzynią nawijki. Staje się produktem. O tym, czy traci przy okazji wiarygodność, przekonacie się w kinie. (ŁM)
Egzystencjalna kołysanka Przeciętny słuchacz kojarzy
Krzysztofa Komedę przede wszystkim jako autora muzyki w słynnym horrorze
„Dziecko Rosemary”. Jednak zanim kompozytor trafił do Hollywoodu, przez wiele lat grał jazz w komunistycznej Polsce. Wówczas był to akt niezależności i odwagi - w opinii władz ów gatunek muzyczny stanowił przecież symbol zgniłej kultury Zachodu.
W
„Muzycznych ścieżkach życia” niemiecka reżyserka Claudia Buthenhoff-Duffy podjęła się karkołomnego zadania - postanowiła poszukać w muzyce
Komedy odnośników do jego biografii. Powstał z tego pseudo-esej filmowy, którego lepiej się słucha, niż ogląda. Czasem warto po prostu zamknąć oczy i poddać się bez reszty hipnotyzującej muzyce.
Nie ukrywam, że wolałbym obejrzeć fabularną biografię
Komedy. Życie kompozytora obfitowało w bardzo „filmowe” momenty. Tragiczna śmierć w 1969 roku dopełnia legendy faceta, który nigdy nie chciał iść w jednym szeregu z całą resztą (ŁM)