Felieton

Absolwent

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Absolwent-117745
Absolwent
"Absolwent" to w gruncie rzeczy opowieść o buncie przeżywanym w otulinie z pieniędzy i słońca, która nie tyle umniejsza konfuzję Bena, co nadaje jej szczególny, głęboko amerykański rys. 

Opromieniony sławą komika estradowego (tworzył legendarny duet z Elaine May) w roku 1967 Nichols był już uznanym reżyserem broadwayowskim i autorem przebojowej adaptacji "Kto się boi Virginii Woolf?" z Elizabeth Taylor, w której także (choć słabiej niż w "Absolwencie") pojawia się motyw uwodzenia młodszego mężczyzny przez starszą kobietę. "Absolwent" przyniósł mu dodatkowo Oscara za reżyserię – a to wszystko zanim ukończył czterdziestkę…!

Dziś widać, że największą siłą Nicholsa na tym etapie jego reżyserskiej kariery był nie tylko odważny wizualny styl, często graniczący z eksperymentem (rozhuśtane zdjęcia Haskella Wexlera do "Virginii" dostały w końcu Oscara), ale przede wszystkim bezbłędne wyczucie w prowadzeniu długich scen dialogowych, które pod ręką Nicholsa zawsze pulsują życiem i perfekcyjnym rytmem. Scena łóżkowej kłótni Bena z Panią Robinson, w której dowiadujemy się o historii jej małżeństwa, niechcianej ciąży i o porzuceniu studiów artystycznych, trwa niemal 10 minut, z czego większość to jedno nieprzerwane ujęcie – ulubiony chwyt Nicholsa, dla którego największymi wzorami byli pod tym względem Preston Sturges i George Stevens. W ogóle był Nichols wybitnym reżyserem intymności: scena inicjacji erotycznej w "Biloxi Blues" to taka sama perła jak niezdarna gra wstępna Bena w "Absolwencie"; podobnie jak łazienkowe dialogi Toma Hanksa z Julią Roberts w "Wojnie Charliego Wilsona" (2007) i długa scena w klubie go-go w "Bliżej" (2004). Mało kto łączył teatralny polot z naturalnością półnagich ciał i rozkopanej pościeli tak sprawnie jak Mike Nichols.

Jednocześnie mnóstwo jest w "Absolwencie" odważnej wizualnej stylizacji: nie tylko w kostiumach noszonych przez Anne Bancroft, upodabniających ją do pantery (słynny cętkowany biustonosz); nie tylko w scenografii upstrzonej elementami dzikości i dżungli, ale i w niekonwencjonalnych wyborach operatora Roberta Surteesa, sięgającego po gwałtowne zoomy, kamerę z ręki i ujęcia subiektywne. Scena testowania skafandra do nurkowania, w której wchodzimy do głowy Bena i nie słyszymy nic poza jego oddechem, przez wielu historyków kina zestawiana jest z o rok późniejszymi sekwencjami z Keirem Dulleą w "2001: Odysei kosmicznej" (1968), choć poza formalnym podobieństwem trudno dopatrzeć się w nich jakiejś analogii. Warto jedynie pamiętać, że awangardowy niemal "look" filmu Nichols zawdzięcza operatorowi, który w momencie realizacji liczył sobie 61 lat; Robert Surtees potrafił kręcić i eksperymentalnie, i klasycznie (czego najlepszym dowodem jest podwójna nominacja do Oscara w roku 1968: właśnie za "Absolwenta" i za słoniowatą porażkę, jaką okazał się okropny "Doktor Dolittle" z Rexem Harrisonem).

Jeśli doliczyć do tej stawki legendarnego montażystę Sama O’Steena, który już za rok (wedle relacji samego Romana Polańskiego) pomoże ukształtować "Dziecko Rosemary" (1968), a w "Absolwencie" używa mnóstwa niekonwencjonalnych sklejek (Ben wynurza się z wody w jednym ujęciu, w następnym nakrywa już panią Robinson własnym ciałem, etc.), widać wyraźnie, że sukces filmu nie był przypadkowy. "Absolwent" to świetnie zaprojektowana, profesjonalnie naoliwiona maszyna – z duszą w postaci reżyserskiego polotu i aktorskich pereł, z których najjaśniej błyszczy Bancroft. Jej Pani Robinson (pozbawiona imienia i nazywana tak właśnie przez Bena nawet w scenach łóżkowych) to wspaniały, rzadki ekranowy twór: dojrzała kobieta z tlącą się w sercu porażką, która nie błaga młodego mężczyznę o seks, ale po prostu wydaje mu polecenie i z rozbawieniem ogląda jego starania. Pani Robinson jest silną uwodzicielką i niepewną siebie kochanką w jednym – jej lęk przed Elaine jako konkurentką o Bena jest paraliżujący, a gniew obecny w  ostatnich scenach – bezlitosny. To wielka rola i wielka kreacja. Film mógłby się nazywać "Pani Robinson" i nikogo by to nie zdziwiło.

Jako się rzekło, w scenie ostatniej Ben i Elaine odjeżdżają w dal. Legenda z planu głosi, że scenę reżyserował O’Steen i zapomniał ogłosić "cięcie" po tym, jak Hoffman i Ross usiedli już na tylnym siedzeniu i uśmiechnęli się do siebie. Prawda to czy nie – faktem jest, że po tym uśmiechu następuje jeszcze kilkadziesiąt sekund kłopotliwego milczenia, które (niezależnie od tego, czy należy do aktorów, czy do postaci) każe nam wszystkim na moment zwątpić w obietnicę nominalnego happy endu. Czy Ben i Elaine będą mieli sobie coś do powiedzenia, kiedy pełen emerytów autobus dotrze do pętli i zawróci? A może od teraz zapadnie między nimi to właśnie, o czym śpiewają Simon i Garfunkel – cisza, która dźwięczy i za nic nie daje spokoju…?