"Absolwent" to w gruncie rzeczy opowieść o buncie przeżywanym w otulinie z pieniędzy i słońca, która nie tyle umniejsza konfuzję Bena, co nadaje jej szczególny, głęboko amerykański rys. Opromieniony sławą komika estradowego (tworzył legendarny duet z
Elaine May) w roku 1967 Nichols był już uznanym reżyserem broadwayowskim i autorem przebojowej adaptacji
"Kto się boi Virginii Woolf?" z
Elizabeth Taylor, w której także (choć słabiej niż w
"Absolwencie") pojawia się motyw uwodzenia młodszego mężczyzny przez starszą kobietę.
"Absolwent" przyniósł mu dodatkowo Oscara za reżyserię – a to wszystko zanim ukończył czterdziestkę…!
Dziś widać, że największą siłą
Nicholsa na tym etapie jego reżyserskiej kariery był nie tylko odważny wizualny styl, często graniczący z eksperymentem (rozhuśtane zdjęcia
Haskella Wexlera do
"Virginii" dostały w końcu Oscara), ale przede wszystkim bezbłędne wyczucie w prowadzeniu długich scen dialogowych, które pod ręką
Nicholsa zawsze pulsują życiem i perfekcyjnym rytmem. Scena łóżkowej kłótni Bena z Panią Robinson, w której dowiadujemy się o historii jej małżeństwa, niechcianej ciąży i o porzuceniu studiów artystycznych, trwa niemal 10 minut, z czego większość to jedno nieprzerwane ujęcie – ulubiony chwyt
Nicholsa, dla którego największymi wzorami byli pod tym względem
Preston Sturges i
George Stevens. W ogóle był
Nichols wybitnym reżyserem intymności: scena inicjacji erotycznej w
"Biloxi Blues" to taka sama perła jak niezdarna gra wstępna Bena w
"Absolwencie"; podobnie jak łazienkowe dialogi
Toma Hanksa z
Julią Roberts w
"Wojnie Charliego Wilsona" (2007) i długa scena w klubie go-go w
"Bliżej" (2004). Mało kto łączył teatralny polot z naturalnością półnagich ciał i rozkopanej pościeli tak sprawnie jak
Mike Nichols.
Jednocześnie mnóstwo jest w
"Absolwencie" odważnej wizualnej stylizacji: nie tylko w kostiumach noszonych przez
Anne Bancroft, upodabniających ją do pantery (słynny cętkowany biustonosz); nie tylko w scenografii upstrzonej elementami dzikości i dżungli, ale i w niekonwencjonalnych wyborach operatora
Roberta Surteesa, sięgającego po gwałtowne zoomy, kamerę z ręki i ujęcia subiektywne. Scena testowania skafandra do nurkowania, w której wchodzimy do głowy Bena i nie słyszymy nic poza jego oddechem, przez wielu historyków kina zestawiana jest z o rok późniejszymi sekwencjami z
Keirem Dulleą w
"2001: Odysei kosmicznej" (1968), choć poza formalnym podobieństwem trudno dopatrzeć się w nich jakiejś analogii. Warto jedynie pamiętać, że awangardowy niemal "look" filmu
Nichols zawdzięcza operatorowi, który w momencie realizacji liczył sobie 61 lat;
Robert Surtees potrafił kręcić i eksperymentalnie, i klasycznie (czego najlepszym dowodem jest podwójna nominacja do Oscara w roku 1968: właśnie za
"Absolwenta" i za słoniowatą porażkę, jaką okazał się okropny
"Doktor Dolittle" z
Rexem Harrisonem).
Jeśli doliczyć do tej stawki legendarnego montażystę
Sama O’Steena, który już za rok (wedle relacji samego
Romana Polańskiego) pomoże ukształtować
"Dziecko Rosemary" (1968), a w
"Absolwencie" używa mnóstwa niekonwencjonalnych sklejek (Ben wynurza się z wody w jednym ujęciu, w następnym nakrywa już panią Robinson własnym ciałem, etc.), widać wyraźnie, że sukces filmu nie był przypadkowy.
"Absolwent" to świetnie zaprojektowana, profesjonalnie naoliwiona maszyna – z duszą w postaci reżyserskiego polotu i aktorskich pereł, z których najjaśniej błyszczy
Bancroft. Jej Pani Robinson (pozbawiona imienia i nazywana tak właśnie przez Bena nawet w scenach łóżkowych) to wspaniały, rzadki ekranowy twór: dojrzała kobieta z tlącą się w sercu porażką, która nie błaga młodego mężczyznę o seks, ale po prostu wydaje mu polecenie i z rozbawieniem ogląda jego starania. Pani Robinson jest silną uwodzicielką i niepewną siebie kochanką w jednym – jej lęk przed Elaine jako konkurentką o Bena jest paraliżujący, a gniew obecny w ostatnich scenach – bezlitosny. To wielka rola i wielka kreacja. Film mógłby się nazywać "Pani Robinson" i nikogo by to nie zdziwiło.
Jako się rzekło, w scenie ostatniej Ben i Elaine odjeżdżają w dal. Legenda z planu głosi, że scenę reżyserował
O’Steen i zapomniał ogłosić "cięcie" po tym, jak Hoffman i Ross usiedli już na tylnym siedzeniu i uśmiechnęli się do siebie. Prawda to czy nie – faktem jest, że po tym uśmiechu następuje jeszcze kilkadziesiąt sekund kłopotliwego milczenia, które (niezależnie od tego, czy należy do aktorów, czy do postaci) każe nam wszystkim na moment zwątpić w obietnicę nominalnego happy endu. Czy Ben i Elaine będą mieli sobie coś do powiedzenia, kiedy pełen emerytów autobus dotrze do pętli i zawróci? A może od teraz zapadnie między nimi to właśnie, o czym śpiewają Simon i Garfunkel – cisza, która dźwięczy i za nic nie daje spokoju…?