Sam Mendes nie jest ani kontestatorem ani moralistą. Szyje filmy na miarę swojego widza. Ten z kolei nie zawsze musi dostać obuchem po głowie, by zamienić się w jednostkę świadomą – pewną siebie i swoich możliwości. Anglik
Sam Mendes balansuje na cienkiej granicy między psychologiczną wiwisekcją i psychologiczną estetyzacją. Przygląda się małym światom zamkniętym w czterech ścianach amerykańskich domów, bada napięcia między- i wewnątrzludzkie. Ale nawet jako cierpliwy obserwator, który ma szansę na wydobycie najbardziej upokarzających spraw i wstydliwych szczegółów, nie idzie śladami
Michaela Hanekego, brutalnie wywlekającego na wierzch najbardziej mroczne aspekty ludzkiej osobowości. Oko
Mendesa nie jest uporczywe, moralizatorskie, nieznośne, okrutne ani perwersyjne. Reżyser spogląda z wyrozumiałością, a nawet współczuciem. Współczuciem, które odruchowo staje się udziałem widza. Nawet naruszając schematy opowieści gangsterskiej, melodramatu czy filmu wojennego, reżyser pozostaje wierny starej zasadzie projekcji-identyfikacji. Bohaterów
Mendesa da się lubić, trzeba z nimi współodczuwać, należy stać po ich stronie, bo to oni mają rację – nieszczęśliwi, uwięzieni w konwenansach, stłamszeni przez reguły rzeczywistości, którym muszą podlegać.
Chociaż od premiery
"American Beauty" minęło sporo czasu i
Mendes zdążył na przestrzeni dziesięciolecia zrealizować cztery kolejne filmy, właśnie ten obraz pozostaje wzorcowy dla późniejszej twórczości reżysera. Historia buntu Lestera Burnhama, przedstawiciela amerykańskiej klasy średniej, pracującego w korporacji, zdradzanego przez żonę, znienawidzonego przez córkę, okazała się przypowieścią, w której przejrzeli się nie tylko Amerykanie. Nowy mieszczański model życia okazuje się w niej sreberkiem połyskującym na papierku od gumy do żucia –
Mendes delikatnie zdrapuje wierzchnią warstwę i pozostawia nas z burą papierową, rzeczywistością. Ale mimo komunikacyjnej tragedii, mimo życia w idealnym świecie, w którym każda rzecz jest na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie wszystko z rąk umyka i okazuje się substytutem autentycznego doświadczenia, mimo braku przestrzeni dla prawdziwych odczuć,
Mendes nie pozbawia widzów nadziei. "The first day of the rest of your life" – pierwszy dzień reszty życia Lestera, czas zmiany i prywatnej rewolucji, wystąpienia przeciwko normom, może okazać się tylko pozornym gestem, ale może również prowadzić do odkurzenia wspomnień o najbardziej wartościowych przebłyskach w życiu i chwilach, które miały swoją wagę i znaczenie. Ta mała rewaloryzacja staje się jednostkowym objawieniem i źródłem nadziei na to, że nawet w ramach trywialnej i bezbarwnej egzystencji znajdą się momenty, których nie wolno przeoczyć. Nasze życie w naszych rękach – jak banalnie by nie brzmiało to zdanie, wydaje się, że w kinie wciąż ma moc podbijania serc tłumów.
"American Beauty"
Pierwszy kinowy sukces
Mendesa najlepiej komponuje się z jego nowym filmem,
"Para na życie". O ile jednak
"American Beauty" niósł ze sobą posmak kontestacji, w swoim ostatnim obrazie reżyser chowa pazur (
Mendes zresztą i tak nigdy nie był drapieżnikiem). Zamiast zaglądać pod dywan i odkrywać nierówności na gładkim parkiecie,
Mendes stara się znaleźć miejsce na fundamenty dla nonkonformistycznego życia. Portretuje parę trzydziestolatków spodziewających się dziecka, którzy szukają najlepszego świata dla stworzenia rodzinnego azylu. Odkopują stare znajomości, nawiązują kontakt z rodziną, wędrują po Miami, Montrealu i Phoenix, ale cudze modele życia zawodzą ich oczekiwania. Szukają własnej ścieżki i nie tracą wiary, że w końcu znajdą dom, który stanie się ich własnym azylem.
"Para na życie" mogłaby stać się prequelem do
"American Beauty", gdyby nie fakt, że po raz kolejny
Mendes stworzył bohaterów na wzór i podobieństwo widzów (a raczej – wzór marzeń współczesnych trzydziestolatków o tym, jak mogłoby wyglądać życie). Nie wątpimy w szczerość ich uczuć, dopingujemy im w staraniach, wierzymy, że tym razem się uda. Nie chcielibyśmy skazać ich na los Lestera.
W tym miejscu kryje się paradoks (i zapewne sukces) kina
Sama Mendesa. Z jednej strony angielski reżyser podważa schematy i próbuje zajrzeć za fasadę "małych stabilizacji". Z drugiej jednak, potwierdza ich sensowność i właśnie w rodzinnych więzach widzi szansę na odnalezienie własnego miejsca. Nie wsadza kija w mrowisko, ale przygląda się zagubionym mrówkom, które nie potrafią podążać wyznaczonymi ścieżkami. Lub – jak w
"Drodze do zatracenia" – patrzy na mrowisko, sprawdza, na jakiej ściółce wzrósł ten zawiły gmach i ujawnia, że życie jest trudniejsze, niż moglibyśmy się spodziewać, a pieczołowicie budowane gmachy naszej rzeczywistości padają, jeśli zbudowaliśmy je z tajemnic, przekłamań i niedomówień. Nawet opowiadając historię gangsterską,
Mendes nie neguje zasad patriarchalnego porządku i reguł obowiązujących w rodzinie mafijnej, lecz próbuje znaleźć rozgraniczenie, odkryć, co jest dobre, a co złe.
"Droga do zatracenia"
Pod tym względem
Sam Mendes uprawia kino konserwatywne, w najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa. Porządek świata uległ rozchwianiu, ponieważ za wiele chcieliśmy przemycić między słowami i za często pragnęliśmy ukryć prawdziwe wrażenia. Tłumiliśmy pytania i potrzeby, zgodziliśmy się na uwięzienie w schemacie, nie sprzeciwiliśmy się hierarchii. Jednak porządek świata sam w sobie nie jest zły, jeśli potrafimy się w nim odpowiednio usytuować. Niektóre reguły wymagają redefinicji, ale chodzi przede wszystkim o zaznaczenie własnego ja w przestrzeni zdeterminowanej przez instytucje, konsumpcjonizm, politykę i normy społeczne. Nie trzeba ich znosić, ponieważ także w ramach funkcjonującego organizmu społecznego możemy uniknąć rutyny i banału. Mendes zawsze pozostawia iskierkę nadziei – nie wymaga od widzów rewolucji, oczekuje raczej reanimacji elan vital, zaznaczenia własnej obecności w przestrzeni strywializowanej codzienności.
Jednocześnie
Mendes nie proponuje rozwiązań. Jego filmy, nawet jeśli okazują się krytyczne albo ironiczne, nigdy nie naruszają granic dobrego smaku. Estetyzują klęski i jednostkowe katastrofy, perfumują beznadzieję, konserwują ją w doskonale skomponowanych kadrach. Takie ujęcie ma swoje zalety: atrapa życia przekłada się na kinową iluzję, najbrzydsze kłamstwo odnajduje najpiękniejszą filmową formę. Ale ma też wady –
Mendes wyklucza w swoich filmach ciemne strony ludzkiej osobowości, przenosząc winę za wszystkie błędy na niesprzyjające okoliczności, szkodliwe zbiegi wypadków, nadrzędny porządek polityczny i społeczny. Zwalnia widzów z odpowiedzialności i pozwala nam wyjść z kina z czystym sumieniem i umytymi rękoma.
"Para na życie"
Nie można nazwać
Mendesa tandetnym sentymentalistą. Jego kino nie służy wywołaniu łatwych wzruszeń – nawet estetyzując przedstawiane światy, nie budzi w widzach zachwytu nad rzeczywistością złożoną z pięknych przedmiotów, idealnych dywanów, przestronnych salonów i wypolerowanych podłóg. W żadnym z filmów, składających się w pewien sposób na rodzaj obyczajowej trylogii – czyli
"American Beauty",
"Drodze do szczęścia" i w
"Parze na życie" – mieszczański styl istnienia w świecie narysowanym od linijki nie jest powodem do zazdrości. Bohaterowie sami zamykają się w klatce ze złotymi kratami (dopiero para z
"Pary na życie" nie poddaje się żadnym narzucanym schematom) – i pod tym względem kino
Mendesa nasuwa skojarzenia z
Tennesseem Williamsem. Chociaż u
Mendesa brak równie zawikłanych historii rodzinnych i tak głęboko skrywanych sekretów, obaj twórcy przypatrują się podobnym pęknięciom i nierównościom.
"Droga do szczęścia"
Nie bez znaczenia jest też spora doza poczucia humoru, wybrzmiewająca w filmach
Mendesa. I najlepiej widoczna chyba w
"Jarheadzie – żołnierzu piechoty morskiej". Anthony Swofford (
Jake Gyllenhaal) trafia do służby wojskowej i rusza na wojnę do Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu. Stan amerykańskiej armii przypomina ten zobrazowany przez
Josepha Hellera w
"Paragrafie 22". Ośmieszając doświadczenie wojenne, obnażając nieudolność żołnierzy, kpiąc z zabawy podobno przeznaczonej dla "dużych chłopców", zarówno
Mendes, jak
Heller, wskazywali na jeden aspekt walki zbrojnej: wojna jest nieludzka, nie mieści się w porządku świata, a nasza natura nie jest przystosowana do podlegania jej regułom.
"Droga do szczęścia"
Sam Mendes nie jest anarchistą ani wojowniczym kontestatorem. Nie ma też zacięcia moralizatorskiego. Stara się szyć swoje filmy na miarę widza, który niekoniecznie musi otrzymać cios młotem pneumatycznym, żeby obudzić się jako jednostka świadoma własnych możliwości.
***
Więcej tekstów publicystycznych znajdziecie w dziale "Filmweb24 Magazyn", gdzie regularnie będą się ukazywały eseje, felietony, recenzje, wywiady i relacje z festiwali filmowych.