Podczas wizyty w Los Angeles Michał Walkiewicz spotkał się z ekipą realizującą "Igrzyska śmierci". Przed Wami wywiad z reżyserem filmu, Garym Rossem. Autor "Miasteczka Pleasantville" i "Niepokonanego Seabiscuita" opowiedział o brodzeniu w błocie, znajomości ze Stellą Adler i pracy z "najzdolniejszą aktorką swojego pokolenia". ***
Myślisz, że za dwieście lat będziemy żyć w świecie z "Igrzysk śmierci"? Nie chciałbym tego (śmiech). A na serio, to raczej mało prawdopodobne, ale jeśli dobrze rozumiem, pytasz raczej o współczesność.
Książka mówi o niej sporo. Są pewne wątki w powieściach
Suzanne Collins, które odwołują się do naszej współczesności. Chciałem je wydobyć, przełożyć na obraz i umieścić w swoim filmie. Na przykład atawizm i wojeryzm jako dźwignie przemysłu rozrywkowego, sedno medialnego spektaklu. I tenże spektakl jako dźwignia polityki, a także metoda sprawowania kontroli nad społeczeństwem. To są rzeczy, nad którymi raczej się nie pochylamy, ale bez dwóch zdań wpływają one na kształt naszej kultury. To oczywiście nie wszystko – relację między scentralizowaną władzą a dystryktami widzimy w każdym totalitaryzmie. To rzecz, która może się wydarzyć. A właściwie powtórzyć.
Chodzi więc o przestrogę? Jest ona niewypowiedziana, ale pozostaje wpisana w postać głównej bohaterki, Katniss. Chodzi o stosunek napięć między jej naturalnym instynktem przetrwania a pragnieniem zachowania człowieczeństwa. To zajmuje młodych ludzi, zwłaszcza jeśli szukają podobnej równowagi w sobie.
Dość optymistycznie zakładasz, że znalezienie takiej równowagi jest możliwe. O tym jest ta książka i ten film. Poszukiwania owego "środka" czynią Katniss pewnym wzorem dla młodych ludzi postawionych w ekstremalnej sytuacji. Jak przetrwać i móc spojrzeć potem w lustro? Katniss wie, że jest granica, której nie może przekroczyć. Chce przeżyć, ale ciągle zastanawia się, ile będzie musiała poświęcić w imię przetrwania. Te pytania cały czas kotłują się w jej głowie. Nie jest superheroiną, która kopie tyłki i ratuje świat – amerykańska młodzież się z nią identyfikuje, bo jest zwykłą nastolatką. Z problemami wieku nastoletniego (śmiech).
Nie chciałeś ratować świata w wieku nastoletnim? W pewnym sensie chciałem (śmiech). Miałem być politykiem – o tym marzyłem, mając naście lat. Potem mi przeszło. Przerzuciłem się na marzenia o byciu pisarzem. Chciałem tworzyć wielką literaturę, ale też mi przeszło. Skończyło się na scenariuszach – do
"Dave'a",
"Dużego",
"Basebalisty". Stąd było już niedaleko do reżyserii – wywodzę się z teatru, więc reżyseria teatralna jest mi o wiele bliższa.
Nie wspomniałeś o aktorskich doświadczeniach. Tak, gdzieś po drodze zainteresowałem się aktorstwem. Pobierałem nauki u wielkiej
Stelli Adler, jednej z najsłynniejszych uczennic Stanisławskiego. Ona wywarła wpływ na amerykańskie aktorstwo nie mniejszy niż
Lee Strasberg.
Czy uważasz, że edukacja jest nieodzownym elementem sztuki aktorskiej? Większość aktorów podkreśla, że to praca na planie jest najlepszą szkołą. Nie wiem, czy nieodzownym. Wiem natomiast, że bardzo ważnym. Aktor powinien się uczyć. Talent to nie wszystko. Praktyka jest bardzo często przeceniana, za to teoria daje ci coś, co praktyka nie zawsze jest w stanie zagwarantować – możliwość kontroli, świadomość tego, co robisz, wiedzę, dlaczego to robisz. Zbliża cię do perfekcji. Jeśli grasz postać z Czechowa, możesz "załatwić sprawę" talentem, to też się udaje. No ale wtedy trzeba być geniuszem. A tych jest stosunkowo niewielu (śmiech). Wiadomo, że jeśli kręcisz odcinek
"CSI: Kryminalnych zagadek",
nie potrzebujesz wdrażać się w metodę Stanisławskiego, to nie ta konwencja. Ale jeśli chcesz drążyć, dotrzeć gdzieś głębiej, to wykształcenie pomaga. To rodzaj tablicy kontrolnej. Masz dostęp do całego systemu i dzięki temu wiesz, ile jesteś w stanie z siebie dać.
Donald Sutherland nie mógł się nachwalić Jennifer Lawrence. Czy ona też wiedziała, ile jest w stanie z siebie dać? Jennifer to najbardziej utalentowana aktorka, jaką znam.
Podobne słowa słyszy się dość często, zwłaszcza kiedy zbliża się premiera danego filmu. Być może, ale w tym przypadku jest inaczej (śmiech). Mówię to w pełni świadomy znaczenia tych słów: to najbardziej utalentowana aktorka, jaką poznałem. Nie miałem żadnych wątpliwości, gdy ją zobaczyłem – to była nasza Katniss. A Jennifer będzie ikoną sztuki aktorskiej – to zdarza się raz, dwa na pokolenie. Co do reszty aktorów,
Liam Hemsworth i
Josh Hutcherson zostali zatrudnieni z przesłuchania, a na drugim planie skompletowałem swój dream team –
Tucci,
Harrelson,
Sutherland – pasowali do mojego wyobrażenia o filmowym świecie.
Lenny Kravitz też pasował? Postać, którą zagrał, Cinna, jest stylistą. Myślałem sobie: jeśli w świecie przyszłości miałbyś być Cinną, to dziś byłbyś superseksowną gwiazdą rocka. Stanęło na
Kravitzu, ale to był dopiero początek.
Cinna to jednak zaskakująco patriarchalna postać jak na stylistę z przyszłości. I właśnie tę patriarchalność chcieliśmy na ekranie wydobyć. Złamać wizerunek
Kravitza i uczynić z Cinny silną, ojcowską postać. Taką, jakiej nie spodziewasz się po gwieździe formatu Lenny'ego. Poniekąd tę zmianę wizerunku zasygnalizowano już w
"Hej, skarbie".
Czy "Miasteczko Pleasantville" i "Niepokonany Seabiscuit" przygotowały Cię do pracy na tak dużym planie? Wyzwania są esencją pracy reżyserskiej. Na planie
"Igrzysk" ich nie brakowało. Dwieście ujęć z efektami specjalnymi, czterdzieści skomplikowanych numerów kaskaderskich, kręcenie na drzewach, siedzenie po pas w błocie, bardzo krótka postprodukcja.
No i praca z bardzo młodą ekipą aktorską. Brak doświadczenia dzięki Bogu nie oznacza braku talentu. Jeśli chodzi o
Jennifer,
Liama i
Josha, to było łatwe – pracują jak profesjonaliści. Było zabawnie, trochę jak na obozie harcerskim (śmiech).
Nie boisz się konfrontacji z fanami powieściowej trylogii? Taka praca (śmiech). Napisałem scenariusz, pokazałem go
Suzanne i zaczęliśmy współpracę. Wstępną wersję "pod plan" napisaliśmy wspólnie. Książka jest napisana w pierwszej osobie. Zależało mi więc głównie na tym, żeby znaleźć jakiś stylistyczny ekwiwalent tej narracji. Żeby zakreślić wyraźnie granice perspektywy Katniss. Ludzie zaczynają to już absorbować, wkrótce będą pisać i mówić. Każdy miał swoją wizję
"Igrzysk" i swoją wizję Katniss. Moja jest tylko kroplą w morzu.