Detektyw John Luther jest tym, czego Londyn potrzebuje. To miasto, które jak w utworze The Clash "London Calling" – tonie i woła o pomoc. A Luther, cytując refren, mieszka nad rzeką. Miejskie bagno, niespełnione marzenia/ Miejskie bagno, kara za przewinienia/ […] Czasem, by godnie żyć, trzeba głową w mur bić/ – rapowali lata temu Vienio i Włodi z warszawskiej Molesty.
Idris Elba, sam będąc didżejem i raperem po godzinach, kiwnąłby głową z aprobatą. Jako John Luther, londyński detektyw, miejskie bagno poznał doskonale
"Luther" z BBC to jak do tej pory tylko i aż dziesięć godzinnych odcinków w dwóch seriach (2010–?). Dlaczego "tylko"? Bo w porównaniu do większości typowych seriali spod znaku
procedural drama, czyli tych o stróżach prawa rozwiązujących kryminalne sprawy (czytaj: amerykańskich wielosezonowców w typie
"24",
"CSI",
"Prawo i porządek" czy
"NCIS") to zastraszająco niski wynik. A do tego drugą "serię" pierwotnie stanowiły dwa dwugodzinne filmy podzielone później na cztery odcinki . Gdyby był to serial amerykański, standardowo odcinków byłoby co najmniej 24, a czas ich trwania oscylowałby w granicach 45-52 minut. Produkcje brytyjskie jednak za nic mają sobie amerykańskie formaty – serie trwają krócej, a odcinki dłużej, czasem tyle co pełen metraż. Dlaczego "aż"? Bo gdyby odcinków było więcej, widz ze słabszym sercem skończyłby na ostrym dyżurze. I nie mam tu na myśli klasycznego serialu.
Nie jest łatwo cię przebrać –
Alice Morgan. Stan przedzawałowy miałby swoje przyczyny. Produkcja BBC, za którą stoi nominowany do literackiej nagrody Bookera autor kryminałów i scenarzysta
Neil Cross, to telewizja w wydaniu najintensywniejszym. Mocne, szybkie i celne ciosy. Pierwszy odcinek zapowiada te atrakcje jeszcze przed czołówką (skąpaną w blasku krwawej łuny przy dźwiękach
Massive Attack). Mężczyzna o twarzy przemęczonego księgowego ucieka po schodach opuszczonego, przemysłowego budynku. To chyba gliniarz, bo ma prochowiec. Za nim biegnie rosła, ciemnoskóra postać w kapturze – przecież to Stringer Bell z
"Prawa ulicy". Czyli ten zły! Policjanci na zewnątrz rozmawiają o Johnie... Ale zaraz: który to John? Ten, który ucieka? Czy ten, który goni? Kto jest policjantem, a kto złoczyńcą? Kto spadnie w otchłań, a kto ocaleje?
Postacie, które grywał
Idris Elba, jak wspomniany już Stringer Bell czy chociażby Hajmdal w
"Thorze" Kennetha Branagha, łączy z Lutherem (bo bohater to jednak ten ciemnoskóry w kapturze) to, że stoją pomiędzy światami. Stringer Bell jest i gangsterem i biznesmenem z dyplomem. Hajmdal dosłownie stoi na granicy światów, strzegąc Bifrostu – mostu łączącego ludzki Midgard z boskim Asgardem.
Elba jako John Luther również stoi na granicy, a może przeszedł na ciemną stronę, nawet o tym nie wiedząc? Może to jednak on spadł? Pewne jest jedno – za swą rolę dostał Złoty Glob, a Internet widzi w nim kolejnego Jamesa Bonda i Batmana.
Sam serial hołduje klasyce miejskiego policyjnego dreszczowca z lat 80. i 90. Tu granica między dobrem a złem, normą a szaleństwem, "tą i tamtą" stroną barykady, ciemną i jasną stroną mocy jest płynna jak wody Tamizy. Mówiąc w skrócie, Lutherowi bliżej nastrojem do
"Milczenia owiec" niż
"Columbo". A jeszcze bliżej, jeśli przyjrzeć się postaci DCI (ang. "detective chief inspector") Luthera i otaczającym go postaciom, tak policjantom, jak i złoczyńcom, właśnie do Batmana. Szczególnie tego najmroczniejszego, którego w swojej trylogii na ekranie prezentuje nam
Christopher Nolan.
To bohater, na którego Gotham zasługuje. Ale nie takiego teraz mu trzeba. Będziemy go ścigać, bo on to zniesie. Dlatego, że nie jest naszym bohaterem. Jest milczącym strażnikiem, czujnym obrońcą. Mrocznym Rycerzem – komisarz Jim Gordon. Powinowactwo pomiędzy postacią Luthera a Batmanem ujawnia się nie tylko na tle finału
"Mrocznego Rycerza". Choć istotnie, ostatnie minuty odcinka zamykającego pierwszy sezon serialu aż proszą się o podobny komentarz do tego zacytowanego powyżej. Mógłby on zostać wygłoszony z offu przez, weźmy na to, komisarza Martina Schenka (
Dermot Crowley) odpowiadającego z grubsza postaci komisarza Jima Gordona. John Luther jest tu bowiem Mrocznym Rycerzem. Przemyka pod osłoną nocy. Balansuje na granicy między fas a nefas. Środki, po które sięga, pracując nad sprawami, ściągają na niego podejrzenia, że zagubił się i przeszedł na stronę dirty coppers (brytyjska wersja "brudnych i sprzedajnych gliniarzy"). A dla brudnych gliniarzy, jak mówi Schenk, w Londynie nie ma miejsca. Nieważne, jak dobre mają chęci. Luther jest jednak tym, czego Londyn potrzebuje. To miasto, które jak w utworze
The Clash "London Calling" – tonie i woła o pomoc. A Luther, cytując refren: mieszka nad rzeką.
Londyn Luthera to miasto zbrodni. To odpowiednik Gotham, o którym
Frank Miller mówił, że to tak naprawdę Nowy Jork, tyle że po zmroku. Jednak tocząca Londyn zbrodnia niekoniecznie kojarzy się z tą spod znaku ścigającego kryminalistów mściciela w pelerynie. To zbrodnia z ludzką twarzą, która nie ma krzywego uśmiechu Jokera. Ma za to twarz sąsiada, bezbarwne oblicze przypadkowego przechodnia albo klienta w sklepie za rogiem. To oni są tutaj villainami nie mniej groźnymi niż Riddler, Mr Freeze czy Strach na Wróble. Nie kryją się pod maskami, za to chowają się w anonimowym tłumie. Zbrodnia w ich wykonaniu jest zwyczajna, bo może dopaść każdego – mieszkankę sąsiedniej dzielnicy, która otworzy drzwi fałszywemu policjantowi, dziewczynę wsiadającą do taksówki albo pracownika korporacji w City. Nigdzie nie jest bezpiecznie.
Z takimi łotrami walczyć nie jest łatwo. Luther choć jest sam, nie musi jednak walczyć w pojedynkę. W sukurs idzie mu sierżant Dustin Ripley (
Warren Brown), czyli tutejszy Robin, oraz komisarze: wspomniany Martin Schenk oraz Rose Teller (
Saskia Reeves). Miraż szczęśliwego życia, do którego kiedyś będzie może dane wrócić, stanowi żona Zoe (
Indira Varma). Ale ona odchodzi do innego, Marka Northa (
Paul McGann), zwykłego gościa w sztruksowej marynarce i szaliku w kratkę. Bo przecież wcale nie jest tak łatwo być dziewczyną superbohatera. Pozostaje zatem praca, w której "nie musisz być szalony, ale to pomaga" (jak głosi napis na policyjnym kubku). Dla urozmaicenia role przyjaciół i wrogów, mogą zmienić się z czasem jak Harvey Dent/Dwie Twarze. Luther sam podkreśla, że zabawną rzeczą w ludziach jest to, że zawsze potrafią zaskoczyć. Okazuje się, że tutaj nawet fałszerze bywają uczciwi, bo też chcą przeżyć w tym mieście i również mają rodzinę na utrzymaniu. Są też tacy złoczyńcy jak Alice Morgan (
Ruth Wilson) – zbieżność nazwisk z Dexterem przypadkowa – choć może nie do końca... Ni to Trujący Bluszcz, ni to Kobieta Kot. Alter ego? Wróg? Sprzymierzeniec? W tym miejskim bagnie, to znaczy w Londynie, nigdy nic nie wiadomo.
Zbrodnia, która czyha za rogiem, nie jest bynajmniej ukazywana realistycznie. Zbrodniarze na zbrodniarzy nie wyglądają, lecz pomysły mają rodem z komiksów, które z lubością czyta jedna z najważniejszych bohaterek drugiego sezonu Jenny (
Aimee-Ffion Edwards, czyżby Batgirl?). Luther podejmuje z koncertowo przygotowanymi do sprawy potworami wyrafinowaną psychologiczną grę, próbując, niczym aktor posługujący się metodą Stanisławskiego, wczuć się w rolę zbrodniarza. Spogląda w czeluść, a czeluść bez wątpienia spogląda na niego. Choć baczy, by nie zostać potworem, grunt usuwa mu się spod nóg. Przede wszystkim słucha miasta, w którym żerują drapieżcy i obserwuje ich naturalne środowisko. Zna w nim niemal każdą ścieżkę, jak uwspółcześniony Sherlock z innego serialu BBC. I tak jak on jest w stanie wydedukować imponująco wiele na podstawie poszlak, zestawień faktów tworzonych przy użyciu techniki brikolażu (nie na darmo jest fanem
Davida Bowiego). Przecież nie chcemy go oglądać przy żmudnej, policyjnej papierkowej robocie. Podskórnie wiemy, że wie, co robi; że dużo czytał, dużo zapamiętał i umysł ma ostry jak brzytwa. Teraz ma narzucić swój szary płaszcz niczym Batman pelerynę, wbić ręce w kieszenie (żeby odgonić pokusę dotknięcia dowodów – jak mówi) i wsiąść do swojego starego szarego Volvo-Batmobilu.
Luther zapytany przez jednego ze swych adwersarzy, czy w ogóle wie cokolwiek o mieście, w którym żyje, odpowiada:
Tak, śmierdzi tu w upalne dni. Nie jest więc duchem miasta, to raczej duch tego miasta go nawiedza. Pod tym względem Londyn przypomina mu bardziej Nowy Jork, o którym
James Murphy z
LCD Soundsystem śpiewał:
New York, I love you, but you're bringing me down. Londyn ściąga Luthera w dół, lecz ten nie odchodzi, nie rzuca wszystkiego i nie bierze nóg za pas. Zawsze jest jeszcze jakaś sprawa do rozwiązania. Brakuje tylko wielkiego L wysyłanego w niebo z dachu Big Bena, gdy nadchodzi czas trwogi. Jeden z łotrów ubolewa, że miasto jest martwe, bo jego otępiali mieszkańcy zatracili więź z własnymi mitami. Nie dodaje, że to "L jak Londyn – L jak Luther" jaśniejące w mroku pozwoliłoby ten mit odkryć na nowo. Nie może dodać, bo spada w czeluść, a John Luther nie próbuje go złapać.