Artykuł

Socha: Kino na granicy

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Socha%3A+Kino+na+granicy-67545
Wchodzący na ekrany "Maczeta" jest peanem na cześć kultury latynoskiej i samych Latynosów, pełnym energii, ożywczym i w gruncie rzeczy optymistycznym. Maniquis i Rodriguez nawiązują w filmie pośrednio do wspaniałej karty w historii amerykańskich Latynosów, czyli do ruchu Chicano, który dał ludziom poczucie, że dobrze jest być Amerykaninem meksykańskiego pochodzenia, że warto dbać o etniczną tożsamość i zwyczajnie być dumnym z tego, skąd się pochodzi.

Kanadyjczykami Amerykanie się nie przejmują. Choć mają z nimi granicę, która liczy prawie dziewięć tysięcy kilometrów, nikt nie myśli, by ją umacniać, wysyłać dodatkowe służby, stawiać wysokie mury, wieże strzelnicze. W niepamięć poszedł nawet fakt, że po 11 września to właśnie poprzez tę granicę terroryści próbowali wwieść materiały wybuchowe, co nigdy nie zdarzyło się na żadnej innej granicy. Rodacy Wayne’a Gretzky’ego mogą być spokojni, bo rodacy Michaela Jordana nie traktują ich poważnie. Dla nich Kanada to kraj brodatych facetów, polujących na łosie, pociesznych, nie lubiących za bardzo ruszać się ze swojego gniazdka. Tak więc na północy bez zmian, spokój.

Na południu tymczasem – nieustanna gorączka. Zasieki, pościgi, strzały po zmierzchu. Porozstawiane halogeny, państwowe patrole i te samozwańcze, organizowane przez "prawdziwych" amerykańskich patriotów, którzy lubią sobie postrzelać do ludzi. W tle gorąca debata, szalone pomysły. Gorliwi politycy mówią o murze, marzą o napisaniu ustawy, która skazywałaby na więzienie zarówno nielegalnych latynoskich imigrantów, jak i ich pracodawców. Gorliwi politolodzy biją na alarm, straszą, że amerykańska tożsamość już niedługo zostanie rozmyta, zniknie pod naporem Latynosów. Najsłynniejszy z gorliwców, Samuel Huntington, w 2004 roku napisał tekst "The Hispanic Challenge", którego główne tezy rozwinął potem w książce "Kim jesteśmy. Wyzwania dla amerykańskiej tożsamości narodowej". Huntington prorokował w niej, że "nieustający napływ imigrantów latynoskich grozi podziałem USA", gdyż "Meksykanie i inni Latynosi nie asymilują się do głównego nurtu kultury amerykańskiej, przeciwnie – formują własne enklawy polityczne i językowe od Los Angeles po Miami, odrzucają też wartości angloprotestanckie, które ukształtowały ducha Ameryki". Polemiści Huntingtona celnie zbijali jego tezy, powołując się chociażby na badania, z których jasno wynika, że nieprawdą jest, jakoby Latynosi nie asymilowali się, nie uczyli amerykańskiego języka i podkopywali takie ideały, jak indywidualizm i etos pracy.

Cóż jednak z tego, skoro ci, którzy chcieli (a było ich sporo), przyjęli słowa autora "Zderzenia cywilizacji" jako prawdę objawioną. Ta sama grupa zupełnie nie przejęła się też faktem, że gdyby rzeczywiście zamknąć wszystkich nielegalnych imigrantów i ich pracodawców, to do więzień trafiłoby około 11 milionów ludzi.


fot. z "Paraiso Travel"

Kinu amerykańskiemu raczej ciężko byłoby zarzucić, że przyłącza się ono do prawicowych ekstremistów, nacjonalistów, zwolenników protekcjonizmu, mówiących – "to inni mają się otwierać, my się mamy chronić". Stoi ono raczej po stronie tych, którzy mówią, że można być krajem miłującym wolność i równocześnie być krajem, w którym ta wolność jest ułudą. Trafne rozpoznanie amerykańskich filmowców nie chroni ich jednak przed błędami i schematami. Najgorszym z nich jest uprzedmiotowienie, odarcie latynoskich bohaterów z pojedynczości, uczynienie z nich figur. Oczywiście lepiej, gdy są to figury inne niż figury wiecznie śpiącego nieroba, nieznającego języka, powtarzającego w koło: Si Señor. Tak czy inaczej, brakuje prawdziwych bohaterów. Bardzo charakterystyczny jest tu "Crossing Over" Kramer, wielowątkowa opowieść o imigrantach, urzędnikach imigracyjnych i prawnikach specjalizujących się w temacie imigracji. Latynoska bohaterka jest w filmie postacią incydentalną, ważną dla rozwoju akcji, ale płaską, jest tak naprawdę pryzmatem, przez który reżyser opowiada historię szlachetnego agenta policji imigracyjnej, co więcej, ginie poza kadrem, i to tak, jak ginie większość Latynosów w amerykańskim kinie – na pustyni.

"Babel", "Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady", "Traffic", "Handel" – w każdym z nich prędzej czy później pojawia się pustynia, jakby była ona czymś organicznie związanym z losem Latynosów zmierzających do Ameryki. Że coś w tym jest, przekonuje chociażby "Dzika banda". W wiekowym już filmie Peckinpaha, opowiadającym o bandzie Pike’a Bishopa, działającej na granicy między Stanami a Meksykiem, obok przemocy najwięcej jest właśnie pyłu i piachu. Współcześnie w kinie amerykańskim pograniczem suną kolumny desperatów, uciekających z ojczyzny przed biedą, marzących o lepszym życiu w Ameryce. Droga jest trudna i niebezpieczna, przewodnicy cyniczni, strażnicy graniczni nie mają serca. Celu dosięgają nieliczni, ci, którym się to udaje zazwyczaj wpadają z deszczu pod rynnę. Oszukani, okradzeni, wykorzystani lądują pod mostami, a jak mają szczęście, to w przytułkach, gdzie czekają, aż ktoś się nad nimi zlituje i pozwoli im na pracę pomywacza w nędznej spelunie. Ameryka akceptuje bowiem przyjezdnych o tyle, o ile ci zgodzą się wykonywać te czynności, których rdzenny Amerykanin już nie chce wykonywać: zmywanie ulic, talerzy, wynoszenie śmieci, koszenie trawników. Oto alternatywa: albo kula podczas przeprawy albo praca ogrodnika. Czy los Latynosów w USA jest tylko rewersem amerykańskiego snu? Czy nielegalny imigrant musi być pozbawiony wolności, by biały w USA mógł właśnie wolnością tak bardzo się cieszyć? Czy można dostać coś lepszego?


fot. z "Babel"

Pozytywna odpowiedź przychodzi o dziwo z zewnątrz, można ją znaleźć w kolumbijskim "Paraiso Travel". Film Simona Branda opowiada historię Marlona, młodego chłopca z dobrego domu, który skuszony przez Reine, nieuczciwą dziewczynę, postanawia ruszyć z nią do Nowego Jorku za nieswoje pieniądze. Na miejscu młodzi tracą siebie z oczu i wpadają w bagno, tak samo paskudne, jak to, którego doświadczali po drodze do Stanów. Przewoźnicy, rzecz jasna,  są krwiopijcami i bandytami, podróż zamienia się w gehennę, a cel to porażka, a nie nowy wspaniały świat. Konkluzja jest jednak zaskakująca. Dobry Marlon otrząsa się z beznadziei, znajduje pracę, przyjaciół, nową miłość. Występna Reina stacza się do rynsztoku, na samo dno. Czy naprawdę jednak rzeczywistość wygląda tak, że Ameryka wynagradza tych, którzy mają niewinne serce, a karze tych, którzy są wstrętnymi manipulatorami, podłymi egoistami, złymi ludźmi?

Na tle szowinistycznego i przekłamanego filmu Branda najnowsze dzieło Roberta Rodrigueza i Ethana Maniquisa wypada naprawdę imponująco. Wywijający maczetą tytułowy Maczeta jest oczywiście ważny, ważne są też nawiązania do estetyki kina grindhouse, a także to, że grają tu wczorajsze gwiazdy, takie jak Steven Seagal. Najważniejsze jest jednak to, że "Maczeta" jest peanem na cześć kultury latynoskiej i samych Latynosów, pełnym energii, ożywczym i w gruncie rzeczy optymistycznym. Maniquis i Rodriguez nawiązują w filmie pośrednio do wspaniałej karty w historii amerykańskich Latynosów, czyli do ruchu Chicano, który powstał w tym samym czasie, co ruch Czarnych Panter i dał ludziom poczucie, że dobrze jest być Amerykaninem meksykańskiego pochodzenia, że warto dbać o etniczną tożsamość i zwyczajnie być dumnym z tego, skąd się pochodzi. Oto widzimy w filmie, jak tworzy się mit, mit, który zawsze rodzi się ze społecznego zapotrzebowania. A zapotrzebowanie widać w tych kilku kanonicznych obrazkach z "Maczety", gdy obdarci Latynosi czekają długie godziny, aż podjedzie w końcu łaskawca w czarnym pickupie i powiezie ich do swojej rezydencji. Oczywiście nie po to, by odpoczęli i napili się lemoniady, tylko po to, by wzięli się do roboty. Mitem jest tytułowy Maczeta,  latynoski Robin Hood, który staje się zaczynem ludowej rewolucji. W kulminacyjnej scenie widzimy już, jak latynoski lud wstaje i wypowiada z podniesionym czołem wojnę amerykańskim nacjonalistom, niszcząc tym samym jeden z filarów amerykańskiego społeczeństwa i przypominając, że Ameryka jest krainą, do której prawo mają nie tylko biali ultrasi.


fot. z "Dzikiej bandy"

Wielokulturowość jako opozycja dla izolacjonizmu i nacjonalizmu powraca bardzo często. Mówi o niej chociażby Beniamin Barber w rozmowie z Arturem Domosławskim, która weszła w skład książki "Ameryka zbuntowana". "Ameryka – mówi Barber – jest najbardziej udanym eksperymentem wielokulturowym na świecie. Jesteśmy narodem, w którym każdy jest skądinąd". W kinie najpiękniejszym przykładem takiego myślenia wydaje się być "Na granicy", słabo znany film wybitnego amerykańskiego reżysera Johna Saylesa.

Akcja rozgrywa się na granicy meksykańskiej, gdzie mieszkają biali, Afroamerykanie i Latynosi, i gdzie żywa jest pamięć o Indianach. W prowincjonalnym miasteczku szeryf Sam Deeds próbuje rozwikłać tajemnicę czaszki znalezionej na pustkowiu (pustyni?). Trop wiedzie go w przeszłość, do lat 50., kiedy to jego ojciec stawiał pierwsze kroki jako szeryf (ojciec był szeryfem tego samego miasta, w którym teraz rządzi jego syn). Im bardziej zagłębiamy się z Samem w przeszłość, tym mocniej odsłania się przed nami tamtejszy świat, świat uprzedzeń, nieufności, zbrodni na tle rasowym, którym trząsł poprzednik starego Deedsa. Z perspektywy tamtych czasów współczesne sceny nabierają zupełnie innego zabarwienia. Oczywiście, ta dzisiejsza Ameryka pokazywana w filmie Saylesa ma też brud za paznokciami, ciągle dochodzi w niej do głosu resentyment oraz gorzkie przekonanie Latynosów, że białym tak naprawdę potrzebni są tylko po to, by ginąć na ich wojnach. Trudno jednak nie dostrzec, jak wiele pracy zostało wykonane i ile się zmieniło. Są lata 90. Afroamerykanie nie muszą już przesiadywać w jednym lokalu, płacić haraczu, Latynosi zostają radnymi, odnoszą sukcesy w biznesie. Przyszło nowe pokolenie, które zaczyna mówić: "Zapomnijmy o Alamo", które nie boi się wchodzić w związki z kimś o innym kolorze skóry. Pojawiają się nawet ci, którzy bezinteresownie fundują muzeum dla pierwszych na tych ziemiach Indian. Czuć w powietrzu, że idea wielokulturowości może zostać już niedługo powszechnie zaakceptowana, może dlatego, że jak wskazują demografowie, niedługo mniejszość będzie w USA większością.


fot. z "Maczety"

Przez granice małego miasteczka w filmie Saylesa ciągle suną jednak ci, którzy wierzą, że Ameryka będzie dla nich rajem. Tylko że u autora "Na granicy" imigranci, pukając do bram raju, nie giną, nie lądują na marginesie. Wychodzi na to, że są też inne możliwości. W jednej ze scen widzimy zamożną restauratorkę, która pomaga młodej imigrantce z Meksyku - dziewczyna złamała nogę podczas przeprawy przez rzekę. Starsza kobieta, również Latynoska, mimo że na co dzień zachowuje się jak biały nacjonalista i wydzwania do straży granicznej z donosami, tym razem lituje się. W porę przypomina sobie bowiem, że kilkadziesiąt lat temu ona sama w podobny sposób dostała się do swojej nowej ojczyzny. Teraz siedzi za kierownicą wielkiego mercedesa i spokojnym głosem mówi do zlęknionej imigrantki, że zawiezie ją do świetnego lekarza. Gdy ta odpowiada ze strachem w oczach, że nie ma pieniędzy na leczenie, wybawicielka zapewnia ją, że wszystko będzie za darmo. "Ten lekarz ma u mnie spory dług", mówi właścicielka meksykańskiej knajpy. Nie on jeden, cała Ameryka ma u Latynosów swoje długi.