Relacja

Wenecja 2010: Z maczetą na łabędzie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Wenecja+2010%3A+Z+maczet%C4%85+na+%C5%82ab%C4%99dzie-64580
Aronofsky jak podwójne espresso, Breillat w baśniowym ogródku, no i Robert Rodriguez z wiaderkiem krwi. Żeby tylko jednym.  

Podczas gdy Polskę zaludnia powoli parasolowa brać w kaloszach, wenecki wrzesień upływa pod znakiem słońca, kwitnących oleandrów i czerwonych dywanów, rozsuniętych przed Palazzo del Cinema na wyspie Lido, opanowanej całkowicie przez miłośników kina. To prawda, że w mieście lwa można stracić prawie wszystko: głowę dla przystojnego Włocha, niezdrową bladość nóg i policzków, poczucie czasu wśród wąskich uliczek, a także równowagę po zbyt dużej ilości Spritza (pyszny drink na bazie musującego wina, podawany z plasterkiem pomarańczy i oliwką). Nie da się jednak stracić dobrego nastroju, zwłaszcza po wizycie na festiwalowych salach. 

Film otwarcia okazał się mocny niczym podwójne espresso – jego smak pozostawał w ustach na długo po zakończonym seansie. "Czarny łabędź" Darrena Aronofsky’ego to kolejne, potężne uderzenie po "Zapaśniku". Tym razem, zamiast w codzienność gwiazdy przebrzmiałej, wchodzimy w intymne sfery życia tej dopiero wschodzącej. Pozbawieni bezpiecznego dystansu śledzimy morderczą "tresurę" młodziutkiej i ambitnej baletnicy z najlepszej nowojorskiej szkoły – Niny (fenomenalna Natalie Portman). Aronofsky projektuje odczuwany przez nią fizyczny ból na widza. Nie ma bezpiecznego miejsca, trudno uciec od identyfikacji z bohaterką. Krwawe momenty, a zapewniam, że takich nie brakuje, przerażają bardziej niż w niejednym horrorze. Zwykłe złamanie paznokcia czy zadrapanie na plecach zostaje poddane hiperbolizacji i zamienia się w reżyserskie narzędzie tortur. Mrocznej konwencji służy także strona dźwiękowa, a krzywa emocjonalna filmu przybiera kształt sinusoidy – jest niewiele czasu na złapanie oddechu, uspokojenie nerwów.

W chwili najbardziej przez Ninę wyczekiwanej, gdy spełnia się marzenie każdej baletnicy o roli w "Jeziorze łabędzim", zaczyna się wielki dramat. Od nadmiaru szczęścia można oszaleć, można też zatrzasnąć się w tym szaleństwie. Bohaterka stopniowo traci rozróżnienie między tym, co realne, a tym, co jest wytworem jej chorej schizofrenicznej wyobraźni. Obsesyjne pragnienie doskonałości przesłania inne priorytety, wprowadza ją w chorobowy stan. O inicjację tego procesu można posądzać matkę – niespełnioną baletnicę, osobowość niemal żywcem wyjętą z kart "Pianistki" Jelinek i filmowej adaptacji Hanekego.  Przychodzący z dość nietypową pomocą choreograf (Cassel) rozbudza dziewczynę seksualnie. Wypowiada też znamienne słowa: "Bycie perfekcyjnym nie polega na całkowitym panowaniu nad sobą, ale na umiejętności zatracenia siebie". Nina ma jednak własną wizję perfekcjonizmu, która kawałek po kawałku zabija ją od środka. Niedawno Christopher Nolan w "Incepcji" pokazywał, jak niebezpieczną rzeczą jest umysł zainfekowany obsesją. Aronofsky, bez schodzenia na trzeci poziom snu, równie brawurowo odmalowuje metaforyczne "zawroty głowy", na które cierpi Nina. W planie estetycznym efekt ten potęgują koliste ruchy kamery, podążającej w ślad za baletnicą.

Motyw baletnicy powrócił w najnowszym filmie Catherine Breillat "La belle endormie", w większym stopniu jako ironiczny komentarz niż werystyczny portret. Sześcioletnia królewna, przebrana za łabędzia skrzyżowanego z Japonką (!), bierze udział w perwersyjnym spektaklu tanecznym, po którym zaczyna sie jej wielka, "senna" przygoda, podróż na drugą stronę lustra. Dokonana przez francuską reżyserkę trawestacja "Śpiącej królewny" jest daleka od oryginału. Zamiast wrzeciona jest spinka do włosów, mamy również dokładną ilustrację tego, co dzieje się we śnie dziewczynki, do którego przepustką jest dziwaczna gra w kręglo-kości z wielkoludem. Niewątpliwie Breillat spodobało się prowokacyjne igranie z powszechnie znanymi historiami, zanurzanie się w żywiole narracji, dopisywanie własnych zakończeń. Na pierwszy ogień poszedł Sinobrody (2009), teraz uwarzyła wyrafinowaną miksturę z kilku fabuł. Obok głównego "składnika" – "Śpiącej królewny", pojawia się tu również "Królowa Śniegu", z której został pożyczony amant-wybawiciel. Nie zabrakło także postaci z innych bajkowych uniwersów: ogra, liliputa, pijanej baby-jagi. Wszystko, jakże by inaczej, w celu eksplikacji dość radykalnych poglądów aktywnej feministki. Przednia zabawa dla kobiet, nieco gorzka dla mężczyzn.

Wyśmienitą ucztą ponad podziałami okazał się długo wyczekiwany film Roberta Rodrigueza, "Maczeta". Danny Trejo – tutaj jako istny pomyleniec, ex-tajniak, meksykański morderca in spe – po raz pierwszy spotkał Rodrigueza na planie "Desperado". Już wtedy autor "Małych agentów" stwierdził, że takiej twarzy się nie zapomina. Jego nowy film pokazuje, jak takiej twarzy się używa. Wszyscy pragną tytułowego Maczetę albo zabić, albo ujarzmić, w zależności od preferencji płciowych i rasowych. Jedno jest pewne – śmierć go nie tyka. Tyka jedynie bomba zegarowa, grożąca eksplozją wspaniałej rozrywki. Pomijając hektolitry krwi wypływające z ekranu i rozbryzgane mózgi, które nie wzbudzą pewnie większego entuzjazmu widzów przyzwyczajonych do ekranowych jatek, w "Maczecie" aż roi się od zaskakujących momentów. Jak w walce z dwumetrowymi killerami z Meksyku poradzić sobie przy pomocy czerwonych szpilek? Jak praktycznie zastosować jelito grube przeciwnika albo niepraktycznie pozbyć się 150 tysięcy dolarów w kilka sekund? Odpowiedzi poznacie w kinie.  

A pomyśleć, że to dopiero początek…