Kryminał jest na fali. W ostatnich latach kryminały nie tylko masowo się czyta, ogląda i mówi o nich, ale także traktuje je ze znacznie większym uznaniem niż kiedyś – nikt już nie patrzy na ten gatunek z góry, jako na mało ambitny wypełniacz czasu podczas ciągnącej się podróży pociągiem lub samotnego wieczoru przed telewizorem. Szczególną markę wyrobił sobie w ostatnim czasie kryminał ze Skandynawii. Europę i Stany zalała fala nordic noir, ciesząca się popularnością także w Polsce. Jak nasza rodzima popkultura radzi sobie z popytem na kryminał?
Przez długi czas miała z nim problem. W PRL gatunek nie był traktowany ze zbytnią atencją przez krytykę i środowisko literackie, czytelnicy woleli sięgać po zachodnich autorów i narracje osadzone po drugiej stronie żelaznej kurtyny. W ostatnich latach zaczęło się to zmieniać. Zwłaszcza w literaturze, gdzie pojawiła się grupa autorów i autorek zdolnych sprzedać swoje opowieści w niezłych jak na Polskę nakładach, zdobywając przy tym także uznanie krytyki:
Zygmunt Miłoszewski,
Marek Krajewski czy
Katarzyna Bonda. Premiera
"Sług bożych" stwarza okazję do tego, by sprawdzić, jak z kryminałem sprawa ma się w najnowszym polskim kinie.
Gatunek i jego mutacje Obiegowa opinia mówi, że polska kinematografia ma problem z kinem gatunkowym. A kryminał to bez wątpienia kino gatunków. Jeśli przyjrzymy się jednak premierom z ostatnich 6 lat, zauważymy, że polscy filmowcy zaczynają coraz częściej próbować sił w tym gatunku. Przyjmując dość szeroką definicję kryminału – jako sensacyjnej fabuły opartej na figurze śledztwa, w której bohaterowie, pokonując przeszkody, docierają do prawdy o zbrodni z przeszłości – naliczyłem się blisko dziesięciu tytułów.
Wśród nich klasyczne kryminały, w których śledztwo prowadzi przedstawiciel prawa, wyjaśniając "kto zabił" bądź dokonał innej zbrodni –
"Uwikłanie",
"Sęp",
"Jeziorak",
"Ziarno prawdy" czy właśnie
"Sługi boże". Do nich dodać należy filmy czerpiące z kryminału figurę śledztwa jako procedury odsłaniającej prawdę, z tym że niekoniecznie związaną z kryminalną zagadką. Wymienić tu można
"Pokłosie" (gdzie Polonus ze Stanów przybywa do Polski i odkrywa uwikłanie swojej rodziny w mord na żydowskich sąsiadach) i
"Smoleńsk", w którym śledztwo w sprawie katastrofy z 10.04.2010 roku prowadzić próbuje telewizyjna dziennikarka.
Figura śledztwa organizuje także narrację
"Drogówki". Jednocześnie stawką dla
Smarzowskiego nie jest – jak w klasycznym kryminale – prawda o tym, kto jest winny, obnażenie i ukaranie niesprawiedliwości. W głęboko moralnie przegniłym świecie przedstawionym (nie tylko tego) filmu reżysera, na sprawiedliwość w zasadzie nie można liczyć. Dla odtwarzanego na ekranie przez
Bartłomieja Topę sierżanta Ryszarda Króla, prawda może posłużyć co najwyżej za środek przetargowy w grze, w której w najlepszym wypadku ocali on siebie i swoją rodzinę.
Śledztwo nie odsłania także prawdy w
"Czerwonym pająku" i
"Jestem mordercą" – dwóch antykryminałach o seryjnych mordercach w PRL. Antykryminałach – gdyż w obu szybko dowiadujemy się "kto zabił" (a kto nie), a prowadzone przez milicję obywatelską śledztwo nie odkrywa prawdy, tylko ją fabrykuje. W obu filmach milicyjnym funkcjonariuszom nie chodzi o materialną prawdę, ale o takie wskazanie winnego, które uspokoi społeczne nastroje, zdejmie im z głowy nacisk przełożonych i posunie naprzód ich kariery.
Męska rozrywka Polski kryminał filmowy – w swoich czystych i bardziej hybrydycznych formach – pozostaje zdecydowanie męskim kinem. Adresowanym do męskich widzów i z męskimi bohaterami. To mężczyzna prowadzi śledztwo, odkrywa prawdę, pokonuje przeciwności. Kobiety, jakie napotyka na swojej drodze, są albo obiektami jego erotycznych i romantycznych zainteresowań (odtwarzana przez
Annę Przybylską Natasza w
"Sępie", Klara
Aleksandry Hamkało w
"Ziarnie prawdy"), albo coś im grozi, a bohater musi je chronić.
"Sługi boże" próbują przełamywać ten schemat, przydzielając bohaterowi – komisarzowi policji z wrocławskiego Starego Miasta – do pomocy niemiecką policjantkę Anę. Między tą dwójką nie udaje się jednak zbudować partnerskiego układu, na wzór tego, jaki w powieściach Larssona i ich adaptacjach wywiązuje się między Blomkvistem a Lisbeth Salander – mimo tego że twórcy
"Sług" nadają Anie kilka cech powierzchownie nawiązujących do postaci punkowej hakerki.
Poza ten męski schemat wychodzą wyraźnie dwa filmy:
"Uwikłani" i
"Jeziorak". W pierwszym bohaterką jest krakowska prokuratorka odkrywająca doskonale urządzony w nowej rzeczywistości układ dawnych funkcjonariuszy służb specjalnych. W drugim – śledztwo w małej, mazurskiej miejscowości prowadzi policjantka i przydzielony jej młodszy kolega. Grająca funkcjonariuszkę
Jowita Budnik ubierana i czesana jest jak
Mireille Enos, detektyw z Seattle z serialu
"Dochodzenie". Jej relacja z młodszym kolegę także przypomina tę, jaką odtwarzaną przez
Enos Sarę Linden łączy z jej młodszym partnerem z pracy.
Co kryje zbrodnia Niestety,
"Jeziorakowi" daleko do sprawności amerykańskiego serialu, zarówno w tym, jak portretuje dynamikę relacji między bohaterami, jak i tym, jak radzi sobie odkrywaniem przestępczej intrygi. W kryminale trzeba bowiem umieć sprawnie przeklejać. Gatunek ten, choć często uważany za eskapistyczny, musi być dobrze osadzony w polu społecznym, dotykać tego, co faktycznie boli i przeraża czytelników i widzów. Śledztwo w kryminale nigdy nie odkrywa tylko i wyłącznie prawdy na temat tego "kto zabił", ale odsłania społeczne zło, ukryte struktury władzy, wpływu, wyzysku.
W takich społecznych kryminałach wyspecjalizowali się zwłaszcza Skandynawowie. Autorzy z sąsiadujących z nami od północy krajów wykorzystują kryminalną konwencję, by pokazać to, w jaki sposób pod fasadą pozornie egalitarnego społeczeństwa kryje się władza przywileju, rasizm, przemoc wobec kobiet, buzująca agresją skrajna prawica. Ja osobiście najbardziej cenię w tym względzie prozę
Henninga Mankella. Powieści o inspektorze Wallanderze, osadzone w niewielkim, prowincjonalnym Ystad, doskonale pokazują związki zamożnej północy i globalnego południa, postkolonialne relacje między nimi, różne formy eksploatacji, jakim to pierwsze poddaje drugie, oraz to jak te mechanizmy przekładają się na życie przeciętnego mieszkańca "lepszego", "bogatego świata". Owszem, taka "nordycka krytyka społeczna" też może wpadać w klisze. Najlepszym przykładem jest obecny na naszych ekranach jakiś czas temu film
"Zabójcy bażantów". Ale społecznego słuchu polskie kino kryminalne mogłoby się od sąsiadów z północy uczyć.
"Jeziorak"
Jakie społeczne konteksty przejawiają się bowiem w polskim kryminale? Ludzie dawnych komunistycznych służb i ich wpływy (
"Sługi boże",
"Uwikłanie"), zblatowana ze sobą lokalna elita (
"Jeziorak"), przestępcze układy sięgające organów ścigania i wysokich funkcjonariuszy państwowych (
"Drogówka"), wpływy Rosji, tajnych służb i posłusznych im mediów (
"Smoleńsk"). Wszystko to jednak zbudowane na tautologiach, kliszach, stereotypach. Najgorzej jest w
"Sępie", gdzie rozwiązanie zagadki i odsłonięcie stojącego za zbrodnią zła daje efekt po prostu kuriozalny – demoniczny lekarz, porywający zatwardziałych przestępców jako źródło organów na przeszczepy pasować mógłby w najlepszym wypadku do jakiejś kiepskiej parodii "Bonda".
Jako wyjątek na wyróżnienie zasługują filmy
Lankosza,
Pieprzycy i
Koszałki. W
"Ziarnie prawdy" twórcy pokazują, jak starannie zainscenizowana w tym celu seria mordów wyzwala antysemickie fantazmaty w małej miejscowości, skupionej wokół katedry z przedstawiającym mord rytualny freskiem. Kryminał
Lankosza – dostarczając wszystkich właściwych gatunkowi atrakcji i przyjemności – działa na widzów jak narodowa psychoterapia, pozwalająca rozbroić własne, mroczne fantazje związane ze wspólną historią Polaków i Żydów.
"Czerwony pająk" i
"Jestem mordercą" pokazują z kolei to, czego na ogół w kryminale nie widać. Pracę aparatu śledczego w całej jego materialności, niedokładności, bezwładności, uwikłaną w grę interesów jego funkcjonariuszy, którym wcale nie musi chodzić o "prawdę" czy "przywrócenie sprawiedliwości".
Do polish noir droga daleka Te dwa "antykryminały" wyróżniają się na tle reszty produkcji także stroną wizualną. Wysmakowanymi zdjęciami, ograniem historycznego kostiumu, detalu, scenografii, umiejętnością budowania nastroju. Na ich tle inne obrazy wyglądają przeźroczyście, jak telewizyjna konfekcja (znów z
"Sępem" na czele).
Jak widać, do budowy mocnej choćby na rodzimym rynku marki polskiego kryminału,
polish noir, droga daleka. Często brakuje warsztatu, osadzenia fabuł w rzeczywistości społecznej, umiejętności budowania ciekawych bohaterów – zwłaszcza kobiecych. Z drugiej strony na marginesach konwencji, czasem w kontrze do jej założeń (fabuła zorganizowana wokół śledztwa poprzez intelektualne operacje odkrywającego prawdę o zbrodni) powstają filmy prawdziwie niezwykłe. Na potknięcia czy nawet spektakularne, slapstickowe upadki twórców próbujących kryminalnej konwencji patrzyłbym też z pewną wyrozumiałością. Jeśli na drodze do wysokojakościowego polskiego kryminału filmowego nie przewrócą się kilka razy, nigdy nie nauczą się po niej swobodnie poruszać.