Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Najlepsze+seriale+robi%C4%85+Anglosasi-128904
HOTSPOT

Najlepsze seriale robią Anglosasi?

Podziel się

Czy kontynentalna Europa stworzyła odpowiedź na wysokojakościowy anglosaski serial?

Anglosaska hegemonia w ambitnej serialowej produkcji wydaje się na razie absolutna – pojawiają się w niej jednak pierwsze, nieśmiałe wyłomy. Czy kontynentalna Europa da w końcu odpowiedź na wysokojakościowy anglosaski serial?

***


Pewnie wielokrotnie czytaliście, że w ostatnich dwóch dekadach to serial stał się dominującą epicką formą opowiadania świata, jaką w wieku XIX była powieść, a w XX – kino. Nawet jeśli "Rodzina Soprano" to nie nowa "Wojna i pokój", to seriale zyskały we współczesnej kulturze prestiż, jakim produkcja telewizyjna nie cieszyła się nigdy wcześniej. 

Ta "prestiżowa rewolucja" miała jednak dość ograniczony zasięg. Obejmowała niemal wyłącznie telewizję amerykańską i brytyjską – to z nich pochodziły najbardziej doceniane przez krytykę produkcje, zdolne zdobyć sobie przychylność globalnych publiczności. Żaden fenomen na miarę "Gry o tron", "Prawa ulicy" czy "Stranger Things" nie wyszedł z kontynentalnej Europy czy Azji.

Jeśli seriale z innych regionów globu miały szansę zaistnieć w świadomości globalnej publiczności, to działo się to głównie za pośrednictwem telewizji amerykańskiej. Ta chętnie karmiła się formatami z Holandii, Izraela czy Skandynawii. Dobrze wymyślonym, choć na ogół dość ubogo wyprodukowanym serialom z tych państw, Amerykanie dawali lepszy budżet, świetną ekipę techniczną i charyzmatyczne gwiazdy. To była recepta stojąca za sukcesami "Dochodzenia" czy "Homeland".

Anglosaska hegemonia w ambitnej serialowej produkcji wydaje się na razie absolutna – pojawiają się w niej jednak pierwsze, nieśmiałe wyłomy. Do gry o tort prestiżowej telewizji zaczynają dołączać największe europejskie przemysły kulturowe – niemiecki i francuski. Efekty ich pracy dostępne są w Polsce na platformach cyfrowych takich jak Netflix, Amazon Prime czy HBO Go. Czy kontynentalna Europa stworzyła odpowiedź na wysokojakościowy anglosaski serial?

Nad Berlinem zachodzi słońce Republiki


Bez wahania "tak" na to pytanie można z pewnością odpowiedzieć w jednym wypadku: niemieckiego "Babylon Berlin" – najdroższej produkcji w historii niemieckiej telewizji. Stworzony m.in. przez Toma Tykwera serial sprawnie łączy wysokobudżetową serialową rozrywkę ze złożoną polityczną alegorią, niepokojącą zwłaszcza we współczesnych czasach.

Fabuła rozgrywa się wiosną 1929 roku. Do Berlina z Kolonii przybywa komisarz Gereon Rath. W stolicy Niemiec szuka nagranych potajemnie filmów kompromitujących burmistrza swojego rodzinnego miasta, Konrada Adenauera. Berlin wciąga Ratha, młody policjant przenosi się do stołecznego wydziału zabójstw, gdzie trafia w sam środek kilku przecinających się intryg, sięgających politycznych szczytów Republiki Weimarskiej. 

"Babylon Berlin"

Serial z równą pieczołowitością rekonstruuje międzywojenny Berlin, co polityczny i społeczny krajobraz końcówki lat 20. w Niemczech. Główny wątek, łączący wszystkie intrygi, to problemy słabej, młodej demokracji brutalnie atakowanej z lewa i prawa. Z jednej strony przeciw Republice spiskują elementy reakcyjne w armii i kołach przemysłowych, marzące o restauracji Cesarstwa, wypowiedzeniu Traktatu Wersalskiego i zbrojnym odzyskaniu przez Niemcy terenów utraconych w Traktacie Wersalskim. Z drugiej, nie akceptuje jej komunistyczna lewica, gwałtownie poróżniona ze swoimi dawnymi towarzyszami z socjaldemokracji, stawiająca na komunistyczną rewolucję w radzieckim stylu.

Przy czym i sama Republika Weimarska pokazywana bywa przez twórców serialu tak, że mamy wątpliwości, czy zasługuje na przetrwanie w tej formie. Widzimy wszechogarniającą korupcję, przenikanie się: polityki, wielkich pieniędzy i półświatka. Sami demokraci nie wahają się stosować przemocy, gdy jest im to wygodne. Serial pokazuje wydarzenia berlińskiego 1 maja 1929, gdy policja brutalnie odpowiedziała siłą na demonstracje komunistów, co skończyło się ofiarami śmiertelnymi wśród ludności cywilnej. Szefostwo policji i liberalno-socjaldemokratyczne władze miejskie ukręciły łeb sprawie. Wielką siłą serialu jest to, że nie obsadza łatwo postaci w roli bohaterów i łotrów po linii politycznych sympatii.  Najbardziej szlachetni bohaterowie też okazują się winni co najmniej wątpliwych kompromisów, a najbardziej złowieszczych udaje się pokazać od ludzkiej strony. 

Republika nie radzi sobie też z problemem społecznym, ulice Berlina pełne są żebraków, na ogół mniej lub bardziej okaleczonych przez I wojnę światową. Jej ofiarą jest także cierpiący na ataki paniki Rath. Być może, wydaje się mówić serial, pokolenie wielkiej wojny, zostało tak głęboko okaleczone, że próba budowa przez nie demokratycznego porządku musiała skończyć się katastrofą.  

  "Babylon Berlin"
Przy wszystkich swoich politycznych subtelnościach serial Tykwera jest też po prostu wciągającą telewizyjną rozrywką.
Jakub Majmurek
Jak się skończyła, wiemy. Cztery lata po zakończeniu akcji serialu do władzy dojdą naziści i wywrócą cały stolik skłóconych stronnictw Weimaru. W serialu udało się oddać niejasne poczucie tego zagrożenia, twórcy dozują je jednak bardzo ostrożnie – słowo "Hitler" pada w całej produkcji tylko raz, a szturmowy oddział brunatnych koszul pojawia się dopiero w ostatnim odcinku.

Przy wszystkich swoich politycznych subtelnościach serial Tykwera jest też po prostu wciągającą telewizyjną rozrywką. Udanie miesza ze sobą różne gatunki – od filmu policyjnego po thriller polityczny – nawet jeśli można się trochę przyczepić do tego, jak ostatnie dwa odcinki rozwiązują niektóre wątki. Kinomani docenią też z pewnością odniesienia do niemieckiego kina międzywojnia, zwłaszcza do serii filmów Fritza Langa o królu przestępczego półświatka, demonicznym doktorze Mabuse.

W sercu lasu

Równie dobrą prasę co "Babylon Berlin" miał pierwszy niemiecki serial Netflixa "Dark", reklamowany jako "europejskie Stranger Things". Fani serialu braci Dufferów mogą się jednak "Dark" rozczarować. Owszem, obie produkcje wiele łączy. Tak jak w amerykańskim serialu, w niemieckim akcja rozgrywa się w małym, miasteczku Winden, położonym pośrodku lasów, u stóp elektrowni atomowej. Podobnie jak laboratoria Departamentu Energii w "Stranger Things" elektrownia staje się źródłem anomalii i tajemniczych zaginięć dzieci w okolicy.

Niemiecki serial nie ma jednak popkulturowej błyskotliwości amerykańskiej produkcji, próżno szukać w nim humoru i sprawnej gry nostalgiami za latami 80., w których tak dobrze czują się bracia Dufferowie. "Dark" jest śmiertelnie poważny, czasem za bardzo dla własnego dobra. Tej powagi nie zawsze są w stanie unieść aktorzy – zwłaszcza źle obsadzeni najmłodsi z nich, grający dzieci i młodzież.

"Dark" jest śmiertelnie poważny, czasem za bardzo dla własnego dobra.
Jakub Majmurek
Cała uwaga twórców "Dark" idzie w konstruowanie wielopiętrowej, rozgrywającej się na dwóch przenikających się planach czasowych, skomplikowanej intrygi. Konstrukcja wyszła faktycznie piękna, ale czasami średnio efektywna narracyjnie. "Dark" nie jest serialem, który byśmy narkotycznie wciągali, odcinek za odcinkiem, zarywając noce. Czasem trzeba zrobić sobie przerwę między – serial stawia opór, zniechęca, miejscami się zwyczajnie dłuży. Jednocześnie to, jak twórcy budują nastrój, jak posługują się obrazem, dźwiękiem, montażem, sprawia, że wracamy do serialu nawet po okresach zniechęcenia. Na pewno warto, by utalentowana ekipa "Dark" popracowała ze scenariuszem, tak by dawał wszystkim – z aktorami na czele – więcej luzu i przestrzeni.

Ten luz udało się uzyskać w osadzonej w podobnym klimacie francuskiej produkcji "Zone Blanche", dostępnej na polskim Amazon Prime. Serial rozgrywa się w małym miasteczku Villefranche, pośrodku wielkich lasów przy niemiecko-francuskiej granicy. W Villefranche komórki nie mają zasięgu, a dziwne przestępstwa zdarzają się z zastanawiającą regularnością. Główny wątek toczy się wokół tajemniczego zaginięcia córki mera. Śledztwo prowadzi szefowa lokalnej żandarmerii, dla której to podwójnie osobista sprawa: nie tylko ma romans z ojcem dziewczyny, ale także sama w młodości padła ofiarą tajemniczego porwania.

Serial prowadzony przez Mathieu Missoffe'a bardzo umiejętnie porusza się między grozą a groteską. Złośliwa satyra na małomiasteczkową rzeczywistość płynnie przechodzi w wątek ekoterroryzmu, a ten – w klimaty celtyckiej mistyki przywołujące na myśl "Robina z Sherwood" z Michaelem Praedem. Wykonując takie stylistyczne piruety, łatwo się wywrócić, twórcom udaje się jednak doprowadzić sezon do końca. Niosą go też świetni, nieopatrzeni (zwłaszcza w Polsce) aktorzy, przede wszystkim Suliane Brahim w roli szefowej żandarmerii i obdarzony wielkim komediowym talentem Laurent Capelluto jako zesłany na prowincję prokurator. 

Kłopoty z francuską jakością

We francuskojęzyczną produkcję wyraźnie inwestuje też Netflix. Rezultaty tego są jednak różne. Pierwszą taką produkcję stacji, "Marsylię", trudno uznać za coś innego niż rozczarowanie. Serial miał być politycznym dramatem, odsłaniającym kulisy politycznej gry w tytułowym mieście na południu Francji. Jego mer, Robert Taro, skłóca się z własną partią i jej gwiazdą, swoim dawnym protegowanym Lucasem Barresem i staje przeciw nim do wyborów na czele własnej listy. W tle mamy polityczną korupcję, machinacje wokół rewitalizacji terenów nabrzeża, wpływy pieniądza i kryminalnego półświatka, problemy potomków migrantów i skrajną prawicę.

Jako realistyczny dramat polityczny "Marsylia" razi jednak uproszczeniami. Społeczno-polityczny krajobraz miasta naszkicowany został bardzo grubą kreską. Jesteśmy daleko od precyzji i rozmachu, z jakimi o polityce miejskiej potrafiły opowiadać produkcje Davida Simona"Prawo ulicy" i "Kto się odważy". Politycznemu konfliktowi między Taro a Barresem brakuje też dramaturgicznej siły; twórcy łatają serial tandetnymi melodramatycznymi kliszami. Nie pomagają też Gérard Depardieu jako Taro i Benoît Magimel jako Barres. Z całej obsady jaśnieje tylko wcielająca się w zbuntowaną córkę burmistrza, pełna świeżości i witalnej energii Stéphane Caillard.

"Marsylia"

Pozostałe francuskojęzyczne produkcje dostępne na polskim Netflixie mają zdecydowanie mniejsze ambicje niż "Marsylia", co jednak wychodzi im chyba na zdrowie. W "Modliszce" Carol Bouquet doskonale bawi się świadomie "śmieciową" rolą psychopatycznej morderczyni, pomagającej policji schwytać szaleńca, odtwarzającego po latach jej zbrodnie. Natomiast świetnie obsadzony przez nieznanych w zasadzie aktorów "Le chalet" na przestrzeni kilku odcinków zgrabnie buduje opowieść o zbrodni i zemście, rozgrywającą się na dwóch planach czasowych, oddzielonych o ponad dwie dekady.

Jakkolwiek sympatyczne w odbiorze byłyby te produkcje, ciągle bardzo wiele dzieli je od prestiżu, jaki wokół swoich seriali udało się zbudować stacjom amerykańskim. Z francuskich seriali w najwyższej lidze broni się tylko produkcja Canal+ "Powracający". W małym górskim miasteczku umarli wracają nagle do życia. Nie pamiętają swojej śmierci, wkraczają ponownie do życia przerażonych i straumatyzowanych rodzin. Serial jest jeszcze posępniejszy i cięższy emocjonalnie niż "Dark", ale ten ciężar broni się w nim pełni. Twórcom udało się stworzyć nie tylko sugestywną opowieść grozy, ale także ważny tekst kultury, dotykający tego, jak współczesna świecka kultura radzi, a raczej nie radzi sobie ze śmiercią i żałobą.

W obronie różnorodności


Nawet na mniej udane europejskie produkcje warto spojrzeć przychylnym okiem. Jakkolwiek świetne byłyby seriale HBO, Showmaxu czy Amazona, doceniając je, warto upominać się także o to, co lokalne. Ameryka nie jest przecież całym światem; produkowana tam popkultura zawsze opowiadać będzie tylko część historii, ślepą na nasze, europejskie doświadczenia.

Z przemysłów kultury Europy to niemiecki i francuski wydają się najbardziej predystynowane do tego, by podnieść rękawicę prestiżowych produkcji serialowych. Czekam więc z niecierpliwością na to, co Niemcy wymyślą po "Babylon Berlin" i francuski serial, który – co dramatycznie nie udało się w "Marsylii" –  pokaże, że amerykańska telewizja nie musi mieć monopolu na drapieżny dramat polityczny, czy trafiający w sedno społeczny realizm.
44