Artykuł

Przypadek "Detektywa"

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Przypadek+%22Detektywa%22-113412
Przypadek "Detektywa"
Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku.

***

Po niekwestionowanym sukcesie pierwszego sezonu i castingu, będącym konsekwencją nowego rozdania, "Detektyw" – jeszcze niedawno topowe odkrycie małego ekranu – okazał się najgorliwiej krytykowanym serialem 2015 roku. Czym zawinił, a przede wszystkim: czy rzeczywiście sobie na to zasłużył?


Po Królu Żółci, podszytych okultyzmem zbrodniach i duecie McConaughey-Harrelson nie pozostał  żaden ślad. Bagnistą, usianą ruderami Luizjanę zastąpiła wyjątkowo ponura Kalifornia: fikcyjne miasteczko Vinci słynące z szemranych interesów i tuszowanych przekrętów. Morderstwo jednego z urzędników odracza akcept budowy kolei – inwestycji kluczowej dla przyszłości miasteczka. Do sprawy zostają przydzieleni trzej detektywi o zagmatwanych życiorysach, działający z ramion różnych instytucji: miejscowy gliniarz Ray Velcoro (Colin Farrell), szeryf VCSO Ani Bezzerides (Rachel McAdams) oraz patrolujący stanową autostradę weteran, Paul Woodrugh (Taylor Kitsch). Na własną rękę prawdy docieka także Frank Semyon (Vince Vaughn), ambitny biznesmen z gangsterską przeszłością, którego zamordowany polityk oskubał na parę milionów. I choć nad zwłokami pochyla się śmietanka hollywoodzkiego aktorstwa, detektywi wciąż mają pod górkę: są tacy, którym zależy, żeby zagadka pozostała nierozwiązana.

We get the world we deserve


W toku śledztwa krystalizuje się krąg wpływowych, zdeprawowanych ludzi, zaś gorliwość, z jaką owe figury władzy zacierają niewygodne ślady, stanowi najlepszy dowód na istnienie pewnej ciągłości myślowej między pierwszym a drugim sezonem. Obydwie części "Detektywa" przenika słabość do kina noir, które – jak to często z filmem bywa – miało swój początek w literaturze. Jeden z flagowych twórców gatunku, Raymond Chandler, definiował czarny kryminał jako narrację o mrocznym, nędznym świecie, któremu na ratunek spieszy detektyw – człowiek nie bez skazy, ale najlepszy z możliwych, kierujący się rodzajem "wyższej moralności". W ten sam model wpisuje się produkcja HBO. Rok temu Rust Cohle przedstawiał się jako ten zły, który chroni świat przed gorszymi od siebie, a w nowym "Detektywie" podłamany Velcoro słyszy, że czasem jego najgorsza wersja jest zarazem tą najlepszą. Śledczy w czarnym kryminale, kinie noir, a później neo-noir mierzy się z własnymi demonami, a jednocześnie z nieprzyjaznym, często skorumpowanym otoczeniem i z wplecioną w żywą akcję zagadką. Drugi sezon serialu jest mniej przegadany, a przez to jeszcze lepiej odpowiada chandlerowskim wymogom: bohaterów poznajemy nie tyle przez zeznania i pełne wywnętrzeń monologi, co poprzez drobne wydarzenia, które coraz bardziej komplikują ich  rysunek. Motto nowej serii – we get the world we deserve – wskazuje na główny problem z tego rodzaju kryminałem: skoro zło z powodzeniem panoszy się po świecie, rozwiązanie tajemnicy i odkrycie tożsamości mordercy nie mogą przynieść prawdziwego ukojenia. I tak będzie, jak być musi: przyjdą następni, zrobią to samo, a cała zabawa zacznie się od nowa. Tymczasem w "Detektywie" dzieje się sporo: mnożą się kolejne morderstwa, porwania, gwałty; są sekty, szalone orgie, zatargi gangów i traumy z dzieciństwa. W obronie przed nadmiarem tragedii niejeden widz zareagował czymś, czego nie życzyłby sobie żaden ambitny twórca: chroniczną znieczulicą.


Przyziemnie, a wciąż po lynchowsku


Nic Pizzolatto, główny scenarzysta "Detektywa", od samego początku planował antologię. Według obranego formatu bohaterowie, fabuła i sceneria zmieniają się po każdym odcinku (jak w "Czarnym lustrze" czy "Strefie mroku") albo po poszczególnych sezonach (przykład "American Horror Story", kolejnych generacji brytyjskich "Kumpli" czy właśnie "Detektywa"). Pizzolatto zagrał o tyle ryzykownie, że wraz z całym standardowym pakietem wymienił także charakter opowiadanej historii. Pozbawiając serial elementu transcendencji, dosłownie sprowadził go na ziemię – zaproponowana tajemnica okazała się jednocześnie trudniejsza do rozwikłania i znacznie mniej... tajemnicza. Spektakularna walka dobra ze złem przerodziła się w zagmatwaną opowieść o biznesie, diamentach i skażonych działkach. Tym samym "Detektyw" przestał przypominać "Miasteczko Twin Peaks", a zbliżył się do bardziej opatrzonych fabuł pokroju "CSI", "NCIS" czy "Prawa i porządku".

Skojarzenia między mroczną propozycją HBO a kultowym dziełem Lyncha nasuwały się od samego początku: oba seriale koncentrowały się na jałowym, zepsutym życiu na amerykańskiej prowincji, włączały w tok śledztwa oniryczne wizje i eksplorowały zło rozplenione na dwóch poziomach – lokalnym i kosmicznym. O ile jednak "Twin Peaks" postmodernistycznym zwyczajem sięgało po ironię i pozostawiało po sobie wrażenie nieprzebranego chaosu, o tyle pierwszy sezon "Detektywa" prowadził do jasnej, pozbawionej szyderstwa konkluzji, że zło tkwi w człowieku, a nie poza nim. Tak poważny projekt mógł się obronić tylko przez odpowiedni klimat, wiarygodne aktorstwo, a przede wszystkim – przez umiar.


Sezon drugi rezygnuje z parapsychologicznego odlotu, ale nie z lynchowskich wątków: początek trzeciego odcinka jest właściwie bezpośrednim ukłonem w stronę "Twin Peaks", podobnie jak sceny orgii wyjęte z "Ogniu krocz ze mną" czy (mniej oczywista) gra z postacią BOBa. Takie mrugnięcia (także do "Mulholland Drive" czy "Blue Velvet") należą do najmocniejszych momentów serialu, a hipnotyczny głos śpiewającej Lery Lynn przypomina o tym, co w "Detektywie" najcenniejsze – pokrewnej Lynchowi dziwacznej atmosferze. Całkiem prawdopodobne, że do powtórzenia sukcesu pierwszej serii zabrakło jedynie odrobiny umiaru.

Więcej nie znaczy lepiej


Pech chciał, że w drugim sezonie wszystkiego jest dwa razy więcej, co wcale nie czyni go dwa razy lepszym. Zamiast genialnie wyważonego, tonującego się wzajemnie duetu McConaughey-Harrelson, mamy czworo głównych bohaterów. Coś się między nimi dzieje, ale nie na tyle dużo, żeby nas zaangażować. Dobrym rozwiązaniem byłoby skupienie się na interakcji między Farrellem a Vaughnem albo chociaż zmniejszenie skali problemów, z jakimi borykają się zwykli detektywi, co zresztą wytknął serialowi sam Quentin Tarantino (All these handsome actors trying to not be handsome and walking around looking like the weight of the world is on their shoulders). Pizzolatto tak wziął sobie do serca zarzuty o dwuwymiarowość dalszych postaci, że w drugim sezonie wyposażył każdą z osobna w pokaźny życiowy bagaż. Pobocznych bohaterów narobiło się przy tym tylu, że trudno się w nich połapać, a nadążenie za pogmatwaną intrygą kryminalną umożliwia jedynie stała współpraca z Wikipedią. Efekt wygląda tak, że przejmujemy się mniej, kolejne historie o bliznach z dzieciństwa puszczamy mimo uszu, a kiedy bohaterowie opłakują śmierć Stana, nie płaczemy razem z nimi, bo zastanawiamy się, kim w ogóle był ten facet. Wtop, przez które krytycy nie pozostawili na serialu suchej nitki, jest znacznie więcej: tani cliffhanger pojawia się już na końcu drugiego odcinka, a dialogi – zamiast poruszać – miejscami śmieszą. W jednym z "Late Night Shows" odbył się nawet teleturniej, którego uczestnicy zgadywali, czy słyszą jeszcze tekst z "Detektywa", czy już z ciasteczka z wróżbą – i trzeba uczciwie przyznać, że ich zadanie nie należało do najprostszych. Mnożące się coelhyzmy (Better walk before they make you run; Everybody gets touched; It's like blue balls in your heart; You know me, you just didn't know you did) budzą tęsknotę za sarkazmem czy autoironią, które pomogłyby przekłuć ten balon. Patos, który w pierwszym sezonie uchodził na sucho, przy okazji odczarowanej politycznej intrygi wydaje się nie na miejscu.


I live among you well disguised


Żeby było jasne: to nie jest zły serial. Mało tego, uważam, że lwia część spadającej na "Detektywa" krytyki jest przesadzona. Gdyby drugi sezon wypuszczono pod innym tytułem, zostałby pewnie bardziej doceniony, bo nie zestawiano by go z (zupełnie przecież innym,  zaplątanym w transcendencję) sezonem pierwszym. Biorąc pod uwagę tę różnicę, głośny apel użytkowników Filmwebu o rozmieszczenie kolejnych serii na odrębnych stronach można uznać za logicznie uzasadniony. Z drugiej strony: serial pozostał na tyle spójny pod względem warstwy muzyczno-wizualnej, estetyki neo-noir czy budowanej atmosfery, że całkowite rozdzielanie go jako projektu przeczyłoby istniejącym przecież pokrewieństwom. Tym bardziej że o sile "Detektywa" stanowi właśnie ów skutecznie podtrzymywany, niepokojący klimat: pajęczyny autostrad zdejmowane z lotu ptaka, zbliżenia na smutne, przesłonięte papierosowym dymem twarze i obezwładniająca czołówka. Kolejne odcinki otwierane cmentarnym "Nevermind" Leonarda Cohena zapraszają widza w świat kalifornijskiej korupcji – porażający tym bardziej że nawiązujący do znanych z gazet faktów.


I tak: fikcyjne na pozór Vinci jest autentycznym, przemysłowym miastem Vernon, które jakiś czas temu zasłynęło z korupcyjnych machlojek i z faktu, że przez dziesiątki lat rządziły nim dwie rodziny (w "Detektywie" liczba 95 mieszkańców nijak ma się do 70 000 pracowników w mieście; autentyczna dysproporcja znana z Vernon to 114 do 50 000). Inicjalny wątek nawiązuje do trwającej budowy szybkiej kolei transkalifornijskiej, zaś Black Mountain to przecież Blackwater, czyli kontrowersyjna prywatna organizacja wojskowa. Zamiast intertekstualnej gry ze spuścizną Chambersa i Lovecrafta drugi sezon serwuje więc nowe "Chinatown" Polańskiego: równie odważne i atrakcyjne wizualnie, tyle że w aktualniejszej formie. Krytyczna reakcja na amerykańską rzeczywistość mogłaby poruszać nawet mocniej niż odrealniona, okultystyczna aura pierwszego sezonu – i poruszać może, przynajmniej tych, którzy nie boją się takiego spiętrzenia wątków.

Everything is fucking


Poza enigmatycznym i trudnym do sprecyzowania "klimatem" produkcja HBO wyróżnia się także zespołem rozpoznawalnych, przewrotnie obsadzonych aktorów. Jeśli myślimy: "Vince Vaughn", raczej nie przychodzi nam do głowy wyrywający złote zęby gangster, a i Rachel McAdams nieczęsto grywa kobiety, które przed wyjściem z domu upychają w bucie zapasowe noże. Taka strategia – choć ryzykowna – wydaje się zdawać egzamin; wprawdzie drugi sezon nie rozwinął niczyich skrzydeł, ale wąsaty i niemal cuchnący wódką Farrell wypadł w dekadenckim wydaniu zaskakująco wiarygodnie. Cieszy też trzeci plan, obfity w znajome skądś twarze (a nawet biusty) – kolejne pięć sekund za wielką wodą otrzymała Weronika Rosati, tym razem w roli słowiańskiej, egzotycznej prostytutki.


À propos prostytutek – zaintrygował mnie wyjątkowo ostrożny sposób, z jakim "Detektyw" podszedł do tematu seksu. Mówimy o stacji, która słynie z przydługich scen o wiadomym charakterze (patrz: "Gra o tron", "Seks w wielkim mieście", "Dziewczyny", "Rzym", "Czysta krew") i która uczciwie zarobiła na sparodiowane hasło It's Not Porn, It's HBO (oryg.: It's Not TV, It's HBO). Kamera nie rezygnuje z nagości – co to to nie – ale przy okazji sceny orgii, zamiast pakietu standardowych chwytów, wybiera zbliżenie przerażonej, zdezorientowanej twarzy Ani. Podobnie jak wszyscy główni bohaterowie zmaga się ona z własną seksualnością i z rolą, jaką wyznacza jej płeć. Semyon bezskutecznie stara się o dziecko, Velcoro rozpamiętuje gwałt na byłej żonie i walczy o (no właśnie: czyjego?) syna, a Woodrugh łyka niebieskie tabletki i stara się zignorować silniejszą od niego prawdę. W takim towarzystwie Bezzerides, która przez traumę z przeszłości nie potrafi zbudować zdrowego związku, ma uświadamiać widzowi nierówne szanse w wojnie płci. O ile większość portretowanych przez Pizzolatto kobiet to wciąż nierządnice albo podległe swoim mężczyznom, zdruzgotane gospodynie, w drugim sezonie (głównie dzięki Ani) twórca zdobywa się na krytykę tej rzeczywistości. Jedna z prostytutek cedzi przez zęby, że seks jest wszystkim, co się liczy – i rzeczywiście, może on być zgubą, ale i skuteczną bronią w rękach słabszej fizycznie kobiety. Ostatecznie wszystkie wątki wydają się zespolone przez motyw ojcostwa, a całe zło w "Detektywie" – zakorzenione w męskim działaniu i w kobiecej bierności. Freud zacierałby ręce.


Szekspirowskie zakończenie i podtrzymanie deklaracji z pierwszego sezonu (tej o mrocznym świecie i nierozwiązanych zagadkach) zaostrzyły mój apetyt. Nie wiadomo na razie, w którą stronę pójdzie kolejna seria (i jakie miejsce zajmie w niej metafizyka), ale zakładając, że Pizzolatto wyciągnie z krytycznych uwag odpowiednie wnioski, możemy wypatrywać telewizji w najlepszym wydaniu. Pozostaje czekać: i na nowego "Detektywa", i na rychłą odpowiedź twórców zestawianego z nim "Fargo" – ten ostatni serial także rusza na jesieni z drugim,  odrębnym fabularnie sezonem. Czy publiczność – niezbyt skora do zmiany przyzwyczajeń – okaże się tym razem bardziej wyrozumiała?