Recenzja filmu

Birdman (2014)
Alejandro González Iñárritu
Michael Keaton
Zach Galifianakis

Prawda i wyzwanie

Z realizacyjnego punktu jest to prawdziwy majstersztyk, wrażenie robi niemal wszystko: praca kamery, inscenizacja, logistyka, ścieżka dźwiękowa wykorzystująca jedynie perkusję (bębniarz zresztą
Tytułowy Birdman przypomina skrzyżowanie postaci Birdmana i Blue Falcona ze starych kreskówek studia Hanna-Barbera. To ptasiopodobny superheros, w którego w latach świetności wcielał się główny bohater, aktor Riggan Thomson. "Birdman" brzmi też trochę jak Batman i nie jest to skojarzenie przypadkowe. Thomsona gra w końcu Michael Keaton, swego czasu wyniesiony na szczyty sławy właśnie dzięki roli Człowieka-Nietoperza. W świetnym filmie Alejandro Gonzáleza Inárritu płaszczyzny prawdy i ułudy swobodnie się przenikają, fikcja żeruje na faktach, a my - wraz z bohaterem - coraz bardziej gubimy się w tym misternie skonstruowanym labiryncie.


 
Keaton w istocie obficie czerpie tu z własnych doświadczeń. Jego rola to popis aktorskiej odwagi. Kariera gwiazdora - podobnie jak jego bohatera - rzeczywiście przyhamowała przecież, odkąd zrezygnował on z grania ikonicznego bohatera. Kiedy Riggan z zawiścią komentuje sukcesy Roberta Downeya Jr, nie sposób nie pomyśleć, że i Keaton może mieć podobny żal. Downey wrócił bowiem na szczyt właśnie dzięki wbiciu się w (co prawda żelazne) kalesony superherosa. Aktor obnaża się tu więc nie tylko fizycznie, nie szczędząc nam widoku swojego nadgryzionego zębem czasu ciała, ale i - przede wszystkim - pokazując ludzką twarz celebryty. Małostkowego, kierowanego złudzeniami własnej wielkości, niejednokrotnie żenującego. Keaton jest tu idealnym człowiekiem na idealnym miejscu nie tylko ze swoim biogramem, ale i nieodłącznym talentem do swobodnego łączenia dramatu z komizmem. Film Iñárritu jest bowiem - nietypowo dla tego reżysera - komedią. Czarną, bolesną i domagającą się przedrostka „tragi-”, ale jednak komedią.


   
Kanwą fabuły jest desperacka próba Riggana zrobienia wreszcie "czegoś ważnego". W jego wypadku oznacza to wyreżyserowanie i zagranie głównej roli w broadwayowskiej adaptacji opowiadania Raymonda Carvera. Thomson już na starcie nie jest oazą spokoju, a wokół niego wciąż mnożą się kolejne problemy: do obsady dołącza kapryśny Mike Shiner (Edward Norton), dziewczyna bohatera (Andrea Riseborough) oświadcza mu, że jest w ciąży, a jego córka (Emma Stone) wyszła właśnie z odwyku i wymaga szczególnej uwagi. Życie prywatne aktora zaplata się z życiem zawodowym, czy raczej - jak chciałby, żeby było ono postrzegane - "artystycznym". Iñárritu pokazuje tu rozdźwięk między światami aktorów a celebrytów, między nowojorską śmietanką a Hollywoodzkim motłochem. To jak młot i kowadło, między którymi utknął bohater, żywiący ambicje o tworzeniu sztuki przez duże "S", ale nie mogący uciec od pokusy powrotu do świata blockbusterów. Każdy z tych porządków ma jednak własny pluton ewaluacyjny - czy raczej egzekucyjny. Z jednej strony jest prasa drukowana: jedna recenzja napisana przez pochyloną nad notesem i drinkiem zajadłą krytyczkę może tu pogrążyć spektakl. Z drugiej mamy media społecznościowe: Twitter i Facebook kuszące łatwymi możliwościami i nieograniczonym zasięgiem. Dla Riggana oba światy są jednak obce, w obu się gubi.
   
 Reżyserska robota Iñárritu w dużej mierze opiera się na potęgowaniu tego wrażenia. Do zszycia wszystkich - prawdziwych i urojonych - sytuacji, których doświadcza bohater, twórca wykorzystuje jedno, nieprzerwane ujęcie. Po cięciach montażowych niemal nie ma śladu. W rezultacie akcja wydaje się więc płynąć w czasie rzeczywistym, choć raz za razem pojawiają się przeskoki i elipsy. Z realizacyjnego punktu jest to prawdziwy majstersztyk, wrażenie robi niemal wszystko: praca kamery, inscenizacja, logistyka, ścieżka dźwiękowa wykorzystująca jedynie perkusję (bębniarz zresztą co jakiś czas sam pojawia się w kadrze)… Ale Iñárritu nie interesuje techniczny popis sam w sobie. Jego stylistyczny koncept doskonale sprawdza się jako zapośredniczenie doświadczenia bohatera. Pogłębia też tematyczne zaplecze filmu.
 
Ciągłość ujęcia stawia bowiem przed aktorami wyzwanie bardzo - jak na film - teatralne. A część akcji toczy się na broadwayowskiej scenie, podczas kolejnych prób do wystawianej przez Riggana sztuki. Akcja przedstawienia dodaje następne lustro do labiryntu umysłu bohatera. Opozycja teatralności i filmowości jest jeszcze jedną wersją nieustannie naginanej tu granicy między prawdą a fałszem. Kolejne płaszczyzny filmowej rzeczywistości są jak kolejne zakładane przez Thomsona peruki. Grany przez Nortona Shiner wyznaje zresztą w którymś momencie, że całe jego życie jest grą, a jedynie na scenie pokazuje on prawdę, jest szczery. Córka Riggana zaś wdaje się z Shinerem w grę w "prawda albo wyzwanie". Iñárritu pokazał już - choćby w "Babelu" - że potrafi konstruować skomplikowane filmowe światy. Tutaj jednak przeszedł samego siebie. Tym większe to osiągnięcie, że cały ten mikrokosmos znalazł on w głowie jednego bohatera. Cóż, prawda jest taka, że sprostał postawionemu przed sobą wyzwaniu.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W "Birdmanie" mamy okazję ujrzeć karykaturę naszej cywilizacji; świata artystycznego i świata... czytaj więcej
Na kinowych ekranach królują superbohaterowie, największe aktorskie nazwiska przywdziewają strój... czytaj więcej
Niewiele ponad dekadę temu filmowe adaptacje komiksów oraz opowieści superbohaterskie kojarzone były... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones