Recenzja filmu

Bonnie (2022)
Simon Wallon
Bonnie Timmermann

Polowanie na gwiazdy

Dziesiątki gadających głów nie mają problemu z przyznaniem, ile zawdzięczają naszej bohaterce, a ich opowieści uwiarygodniają życzliwy ton dokumentu. Szkicowany w ten sposób portret przedstawia
Polowanie na gwiazdy
Kim, do diabła, jest Bonnie Timmermann?! Choć nie zapisała się w naszej pamięci tak mocno jak reżyserskie persony czy mistrzowie ekranu, jej nazwisko często migało nam przed oczami. To właśnie ona wypełniła gwiazdorski nieboskłon i umeblowała wspomnienia wszystkich wychowanych na amerykańskiej kinematografii ostatnich dwóch dekad XX wieku. Jedna z najbardziej zasłużonych reżyserek castingu, bo o niej mowa, bodaj jako pierwsza w tym fachu dostaje poświęcony sobie pełnometrażowy dokument. Znakiem czasów dowartościowujących artystów drugiego planu jest portret zawodowy kobiety, której wpływ na kształt hollywoodzkiej męskości i ekranową reprezentację mniejszości okazuje się nie do przecenienia.

Z życiorysu dostajemy niewiele; nie z biografią mamy do czynienia. Reżyserującego całość Simona Wallona interesuje raczej przyświecająca tytułowej bohaterce filozofia twórcza oraz stanowiąca sumę cierpliwości, rzemiosła, instynktu i artyzmu zawodowa praktyka. Mowa jest m.in. o "aranżowaniu małżeństw" między reżyserem a obsadą, o nieoczywistej dynamice między grającym a postacią, o aktorskich konfrontacjach i odrzuceniu wpisanym w codzienność przyszłych Meryl Streep i Marlonów Brando. Z kilku wypowiadanych ze stoickim spokojem frazesów (chyba trudno od nich uciec w kontekście aktorskiego fachu) możemy się tylko domyślać, na ile definicje Timmermann są uniwersalne dla reprezentowanej przez nią grupy zawodowej. Nie zderzamy się z innymi castingowcami, być może jednak owa konfrontacja nie jest dziś konieczna. Twórcy "Bonnie" zdają sobie sprawę, jak niedoceniana jest to profesja, może więc lepiej sportretować mistrzynię, tytankę pracy, nestorkę aktorskiej czołówki Hollywood, by w efekcie docenić grupę zawodową w ogóle. Pochwał i z życia wziętych anegdot w wykonaniu reżyserów i aktorek spełnionych, nagradzanych i wciąż pracujących jest więc sporo. Dziesiątki gadających głów (co w tym środowisku nie jest rzeczą oczywistą) nie mają problemu z przyznaniem, ile zawdzięczają naszej bohaterce, a ich opowieści uwiarygodniają życzliwy ton dokumentu. Szkicowany w ten sposób portret przedstawia wcielenie empatii, obdarzoną intuicją przodowniczkę pracy, która staje się błogosławieństwem i utrapieniem dla reżyserów, gdy dostrzeże talent tam, gdzie nie wszyscy go widzą.

Nie otrzymacie w "Bonnie" formalnych eksperymentów, prawdopodobnie nie sprowokujecie też szarych komórek do zdwojonego wysiłku, lecz serca zabiją mocniej, a w żyłach zapulsuje nostalgia, gdy na ekran trafią surowe nagrania z przeprowadzonych przez Timmermann przesłuchań z przyszłymi zdobywcami aktorskich laurów. Rozczulająco pryszczate, pyzate oblicza, biedujący członkowie nowojorskiej bohemy, jeszcze przed wymarzonym debiutem lub z nijakim doświadczeniem, czasem znudzeni próbą łączenia końca z końcem, częściej pełni entuzjazmu, nierzadko idący ryzykownie na całość. Stojący na głowie Jim Carrey; uśmiechnięty od ucha do ucha Steve Buscemi; wszechstronna Reese Witherspoon; groźnie skryty Viggo Mortensen; gotowy zniszczyć pokój przesłuchań Vincent Gallo; Bruce Willis z włosami na głowie… Owa podróż do przeszłości daje wrażenie współuczestnictwa w odkrywaniu talentów, które dopiero wykiełkują. Raduje widzowska nadświadomość: "My już wiemy, Bonnie tej pewności mieć nie może", lecz kiedy indziej to właśnie rozmowa i uważniejszy rzut oka w wykonaniu mistrzyni castingu pozwala nam docenić nieoczywistą urodę i ekranową charyzmę tej czy innej gwiazdy.

Seans "Bonnie" ma też tę zaletę, że prowokuje do fantazjowania o alternatywnej historii kina. Jak bardzo różniłaby się "Gorączka" z Kate Winslet w miejscu Natalie Portman? Czy obdarzony nieoczywistą urodą Benicio del Toro dorównałby Patrickowi Swayze w "Dirty Dancing"? Jak wyglądałby dzisiejszy serial, gdyby nie dano zaistnieć mniejszościom w "Policjantach z Miami"? Czy oglądalibyśmy Briana Coxa w "Sukcesji", gdyby nie wieczory spędzane przez Bonnie w niezależnych teatrach? Im liczniejsze są podobne znaki zapytania (np. o dorobek Manna, Scottów, Baya czy Polańskiego) tym łatwiej zrozumieć, że filmy nie powstają w mgnieniu oka, a w efekcie zawahań wielu twórczych osobowości. Z perspektywy czasu śledzenie tych zawahań daje szczerą kinofilską radochę.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?