Recenzja filmu

Dom, który zbudował Jack (2018)
Lars von Trier
Matt Dillon
Bruno Ganz

Pomnik, który zbudował Lars

"Dom, który zbudował Jack" nie jest typowym i schematycznym przykładem kina postmodernistycznego, ale od tego właśnie najbardziej uciekają współcześni twórcy filmowi. Łamią utarte konwenanse i
Od momentu swojego reżyserskiego debiutu von Trier posługuje się kategoriami szoku, kiczu, perwersji, przemocy, masochizmu, sadomasochizmu i całego długiego oraz różnorodnego wachlarza rozmaitych środków, które jak działa wytacza do sal kinowych, aby rujnować postawy, kręgosłupy moralne, poglądy i wierzenia swoich widzów. Miłośników kina podzielił tym samym na pół. Są tacy, którzy nienawidzą takiego von Triera, ale z drugiej strony reżyser ma po swojej stronie rzesze wielbicieli skłonne wystawić mu pomnik trwalszy niż ze spiżu za wszystkie obrazoburcze pomysły i koncepcje. Von Trier prawdopodobnie wyburzyłby ten pomnik sam kolejnym filmem, później postawiłby go z ruin ponownie, by znów dokonywać na nim aktów niszczenia, gwałcenia, dręczenia oraz defigurowania. To właśnie robi przy pomocy "Jacka", który zamiast pomnika do zbudowania ma dom. Dom jest niezwykle postnowoczesny.


Przed seansem na ekranach pojawia się sam von Trier. Amatorsko i niechlujnie nagranym za pomocą telefonu filmikiem o słabej jakości wita na seansie i radzi, by usiąść jak najbliżej drzwi, by w razie czego móc jak najszybciej opuścić kino. Nie mówi tego bez powodu. Oburzona widownia zgromadzona na premierze w Cannes wyszła z sali, demonstrując w ten sposób sprzeciw wobec obrazu, który stanowi portret seryjnego, psychopatycznego mordercy. Drastycznie pokazana przemoc – gwałty, zabójstwa, napady –  nie są w postmodernistycznych sztukach audiowizualnych niczym nowym. Większego rozlewu krwi dokonali w kinie najpierw Lynch, później Tarantino, a to tylko dwa z wielu przykładów. Różnica u von Triera polega na tym, że on zmusza widzów do oglądania tej rzezi. Nie ucieka kamerą, tak jak ludzie uciekają wzrokiem na widok wbitego w głowę lewarka, odcinania kobiecych piersi, czy morderstwa dzieci na oczach matki, a później samej matki. Można powiedzieć, że u niego jest inaczej, bo jest na poważnie. U Lyncha śmialiśmy się, ponieważ makabrze towarzyszyła pastiszowa konstrukcja kpiąca z oklepanych i przenicowanych na każdą stronę schematów amerykańskich filmów i seriali należących do kultury najniższej. U Tarantino lała się krew jak z ogrodowego szlaucha – też na swój sposób śmieszne. W "Domu, który zbudował Jack" wszystko jest na poważnie, dlatego jego kino tak dotyka, dlatego rozlew krwi staje się nieznośny dla oczu, sumienia i moralności. Ale czy aby na pewno tak jest?

Dla kina postmodernistycznego charakterystyczną i podręcznikową cechą jest eklektyzm gatunkowy. Tu reżyser podaje nam wiele – dramat psychologiczny, moralitet, film drogi, kryminał i… alternatywnie niekonwencjonalną komedię. Tytułowy Jack jest momentami karykaturalną figurą seryjnego mordercy, którą w mistrzowski sposób poprowadził Matt Dillon. Być może zabija bez zmrużenia oka, ale jego bohater wyposażony jest w humorystyczne elementy – czasami jest nieporadny, ma swoje fobie, manie i nerwice. Część jego zachowań i scen z jego udziałem von Trier kręci w taki sposób, by były po prostu zabawne. Ofiarami, co wielokrotnie mu zarzucano, są zwykle stereotypowo bezmyślne blondynki – kobiety nierozgarnięte, które same podają się mordercy jak na tacy. Te wszystkie elementy, na które składa się nieporadność głównego bohatera, jego wpadki, manie, które ma każdy z nas oraz zabawne sytuacje z jego udziałem, sprawiają, że każdy może się z nim utożsamić. Widz czuje się upokorzony, jakby ktoś z niego zakpił, ponieważ kazał mu się poczuć jak bestialski psychopata. Nie od dziś wiadomo, że najwięcej siebie na czele z emocjami wkładamy w postać głównego bohatera. Pisał o tym już Arystoteles, a dziś konieczność stworzenia takiej postaci dla fabuły podkreślają najważniejsi teoretycy kina jak Vogler czy Russin i Downs. Widz w trakcie seansu odczuwa, że chcąc nie chcąc, jest ofiarą eksperymentalnego spisku, z której ktoś zadrwił. Protagonista, w którego powinno się wczuć, staje się antagonistą, powstaje dysonans, widownia jest oburzona, bo została oszukana, i to jeszcze jak! Ten zabieg uważam za jedno najlepszych postmodernistycznych zagrań w kinie ostatnich lat. 


Można przy tym wszystkim zarzucać Duńczykowi prostactwo, prymitywność i bestialstwo, ale cały obraz jest dowodem niesamowitej świadomości twórczej. Po pierwsze ujawnia się ona na poziomie wizualnym. Mnogość perfekcyjnie zrealizowanych efektów piętrzy się od samego początku. Zdjęcia są prawdziwym majstersztykiem, scenografia zrobiona z dbałością o najmniejsze szczegóły. Do tego dochodzi dźwięk i muzyka, oczywiście mocno zakorzeniona w popkulturze – Bob Dylan, David Bowie i na samym końcu śmiejące się widzowi prosto w twarz "Hit the Road, Jack", bo przecież film jest przede wszystkim filmem drogi.

Scenariusz bazuje na toposie katabazy, a więc na jednym z najistotniejszych elementów kultury wysokiej i chrześcijańskiej znajdujących się w mitologii i Biblii. Film nawiązuje do wędrówki przez piekło z "Boskiej komedii", a także do najsłynniejszych obrazów ilustrujących poemat Dantego. Oprócz metaforycznej podróży mamy także podróż dosłowną – pierwsze zabójstwo, którego ofiarą została autostopowiczka, dokonuje się na szosie przecinającej las. W kolejnych scenach Jack jeździ do swoich ofiar, następnie transportuje ich zwłoki do swojego garażu lub ucieka z ciałami przywieszonymi do zderzaka swojej furgonetki.


Na sam koniec pozostaje wspomnieć postmodernistyczny dialog twórczy – nie tak dosłowny jak odwołania do dantejskiej "Komedii" – podczas którego "Jack" koresponduje z wcześniejszymi obrazami reżysera, w dalszym ciągu kreując dynamiczną von trierowską opowieść o zniszczeniu, zagładzie, bezsensowności, Bogu i moralności. Dokonuje ciągłego, rozpoczętego w latach 90. ubiegłego wieku, rozbicia zachodnich i chrześcijańskich wartości, jakimi są wiara w dobro i w sens życia, rujnuje utarte i ważne z punktu widzenia naszej cywilizacji symbole. Kłóci się z twórczością swoich starych mistrzów – Andrieja Tarkowskiego i Krzysztofa Zanussiego, który przez lata był jego nauczycielem. Kadr za kadrem odtwarza ich wizje i neguje wszystko, cokolwiek dobrego mógł wyciągnąć z ich filmów. 

Być może "Dom, który zbudował Jack" nie jest typowym i schematycznym przykładem kina postmodernistycznego, ale od tego właśnie najbardziej uciekają współcześni twórcy filmowi. Łamią utarte konwenanse i reguły, kpią z nich, szydzą oraz wyśmiewają. Lars von Trier robi to w doskonały sposób, ponieważ tym obrazem zagrał widzom na nosie, jak mało który reżyser. Stworzył obraz przełamujący nie tylko filmowe szablony, ale też, co w sztuce postmodernistycznej wydaje się najważniejsze, człowieka i wszystko, co do tej pory czuł oraz myślał i wiedział o współczesnym kinie.  
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jakim twórcą Lars von Trier jest, każdy widzi i wie. Dzieła duńskiego reżysera to kino moralnego... czytaj więcej
Rzadko spotykane, by nazwisko reżysera, a nie aktora odruchowo kojarzono z danym filmem i by ten... czytaj więcej
W przeciwieństwie do reżysera i Jacka nie mam zamiaru rozwlekać wypowiedzi i przedstawiać jej sens za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones